MÓJ POLSKI AUTOSTOP

Na pierwszej lekcji geografii wspaniały nauczyciel Karol Synowiec poruszył moją wyobraźnię odczuciami niemowlaka, później małego dziecka, które z perspektywy swojego łóżeczka obejmuje wzrokiem i swoim dziecięcym pojmowaniem a to sufit, a to szczebelki łóżeczka, a to żyrandol , ściany i drzwi, coraz to większe przestrzenie budzące zainteresowanie bobaska. Bobaska, który tworzy swoją piękną małą główką i ….rozumem małego człowieka, opis (grapcho) ziemi(geo). Bardzo mi to zapadło w pamięć, tym bardziej, że zostało opowiedziane przez licealnego profesora geografii w sposób mistrzowski.

Och, jakże sobie cenię jakość przekazów intelektualnych spotykanych osób. Dla większości znanych autorytetów mam wielki szacunek ale też wsłuchuję się uważnie w wypowiedzi publiczne osób „z ludu”, które, że tak powiem załapały się na kamerę i mikrofon, i które potrafią zachwycić trafnością wypowiedzi wynikającą z mądrości, która w nich, to znaczy w społeczeństwie, jest. Jednocześnie zastanawiam się nad fenomenem ewidentnej głupoty osądów i wypowiedzi osób mających czasem nawet tytuły profesorów i szefów ważnych organów Państwa, mających permanentny dostęp do kamer i mikrofonów z racji pełnionych funkcji . Ludzi, którzy przez to mają wręcz niepojęty, negatywny wpływ na świadomość milionów moich rodaków. Rodaków, to znaczy wszystkich Polaków, którzy chcieliby znać prawdę i nie być okłamywani i łudzeni utopijnymi wizjami. Nie mogę się tu oprzeć by nie wskazać egzotycznego przykładu pewnego profesora, doradcy prezydenta, który kilka dni temu w toksycznych odpowiedziach na zadawane przez redaktor Monikę Olejnik pytania odkrywał przed wielomilionową widownią swe mirażowe pojęcie świata. Szczęście, że mądry rozmówca, też profesor Paweł Kowal potrafił to zignorować bo a nuż część tej wielomilionowej publiczności mogłaby uwierzyć w te jego duby smalone. Tak jak, niestety, sam prezydent przyjmuje je za dobrą monetę. Zwracam uwagę, jako obywatel, że wchodzimy w niebezpieczny stan świadomości tworzonej przez bardzo destrukcyjną siłę „słusznej racji” . Ot, dygresja. Ciągle nie mogę się zdyscyplinować. Ale….

Zacząłem od geografii. Ten przytoczony na wstępie fragment mądrego wykładu profesora licem, w moim przypadku, miał niewątpliwy wpływ na mój wybór tematu życia zawodowego i zainteresowań. Mimo różnych zawirowań to jednak geografia i jej pochodna, turystyka, turystyka zagraniczna zdominowała moje pasje na kilkadziesiąt lat i trwa.

Pierwsza znacząca podróż, jeszcze w liceum, to naprawdę niespodziewana i ciekawa eskapada w formie modnego wtedy autostopu. Trzeba było mieć specjalną książeczkę autostopowicza i tzw. „bony kilometrowe”, które dawało się kierowcy zabierającemu autostopowicza. Stojąc przy szosie, nie pokazywało się, wtedy jeszcze nieznanego kciuka ale właśnie ostatnią stronę książeczki autostopowicza ze znakiem STOP. Kierowca za te „bony kilometrowe”, jeśli je wysłał do kierownictwa „Autostopu” to mógł wygrać adapter „Bambino” albo nawet pralkę „Franię”. Myślę, że takich szczęśliwców nie było wielu. Ale trzeba przyznać, że kierowcy brali. Z reguły kierowcy ciężarówek. Podróżowało się więc „na pace”. Trzeba wiedzieć, że wtedy większość ciężarówek było odkrytych. Nigdy nie zapomnę, kiedy po zatrzymaniu ciężarówki w Sochaczewie usłyszałem jakże oczekiwane od kierowcy „właź na pakę”. Wlazłem, ale znalazłem się na półokrągłej powierzchni ułożonej z worków z cementem ponad metr powyżej szoferki.. Wystające, jak na tamte czasy finezyjne szwy worków miały wymiar nędznych 5-6 mm. Nigdy później już w życiu nie osiągnąłem takiej siły zacisku palców i chwytu paznokciami jak wtedy. Cieżarówa mknęła jak burza, skakała na wtedy jeszcze jedynej w Polsce , ceglanej, tak, zrobionej z cegieł, szosie z niemałymi dziurami, z Sochaczewa do Łowicza. Cement wydobywał się bezustannie z socjalistycznie pojętej szczelności worków. Atakował moje systemy organizmu trzy na raz. A mianowicie oddechowy, i wzrokowy, i słuchowy. Resztą organizmu wyczuwałem coraz większą prędkość . W pewnym momencie szczęśliwie zaczęło lać, a więc system wzrokowy jakby zaczął na powrót funkcjonować. Zaczął, mimo złudnego przemycia oczu, przewidywać kres mojej wytrzymałości. Sytuacja skomplikowała się z chwilą, kiedy moje zaciśnięte na szwach worków paznokcie przebiły w końcu sukno worków i zaczynał moje oczy nie zapylać ale tym razem zamazywać cement z deszczem. Zaczynała mnie dręczyć, jak zawsze twierdziłem, niepotrzebna wiedza wpajana mi przez nauczyciela fizyko-chemii profesora Morawskiego o nieuchronnych stężeniach cementu w kontakcie z wodą. Tę prawdę znałem, chociaż z chemii nigdy nie udało mi się przekroczyć trójki. Moje nie tylko paznokcie ale już palce znajdowały się w miąższu workowego cementu, oczy były pełne mazi cementowej, która resztkami mojego rozumowania powinna zacząć tężeć. I nagle, nagle ciężarówka, przejeżdżając przez jakieś miasteczko, którego moje nawet instynkty nie mogły wyczuć, stanęła. Zatrzymał ją …milicjant, który z pewnością chciał sprawdzić legalność ładunku. Legalność jakiegokolwiek ładunku w tamtym okresie, jakby nie sprawdzał to wtedy nie mogła być legalną. Ale nie to mnie wtedy interesowało . Milicja uratowała mi życie. Jeszcze w stanie wojennym szarpało mną sumienie czy nie należy być po stronie „ Milicji Obywatelskiej” z racji tamtego zdarzenia. Ale to były wahania malutkie, choć takie już mam w sobie instynkty do idiotycznych wzruszeń. Zsunąłem się wtedy z „tej paki” utytłany w cemencie, szczęśliwy, że ciągle żywy. Z pokrwawionymi palcami, obolały i bezradny, z cementem w gardle, uszach i oczach siedzący, nomen-omen na…. „cemencie” trotuaru. Upojony, a jakże, do rozpaczy, urokiem autostopu. Aż tu nagle moje wyciągnięte bezwładnie nogi na trotuarze trąca swoimi butami kierowca ciężarówki, który rozstał się już z interwencją milicji i mówi …„ no koleś, kurwa, a bony gdzie?”. Dałem mu te bony na sto kilometrów, bo nie mogłem doczytać mniejszych, chociaż przejechałem tylko dwadzieścia . Nie wiem, może nawet wygrał „Bambino” albo „Franię”. A wtedy „Frania” to było coś.

Niech mi wybaczy mój kompan podróży Jędrek Waliś i oczywiście świadek tamtych wydarzeń, że piszę w pierwszej osobie ale tamte chwile jakoś sobie zachowałem za swoją walkę o życie. Ze wstydem przyznaję, że w tej krótkiej acz intensywnej podróży nie zauważałem walki o życie przyjaciela , który też wyszarpał paznokciami dziury w cementowych workach. Teraz się reflektuję zdając sobie sprawę, że byliśmy razem, a więc jednak kolektyw dawał nam siłę. „Partia to głosów jeden poryw….”

To było dawno temu i niestety wiele szczegółów umknęło. Ale też wiele interesujących tkwi w pamięci. Przez Płock, Mazury Gdańsk dotarliśmy do Szczecinka. Oj było trochę przygód po drodze. Trudno zapomnieć te noce na słomie w stodołach u gościnnych gospodarzy, osiemdziesiąt kilometrów w chłodni, kilka nocy na dworcach małych stacji kolejowych czy noc w rowie, kiedy ubzdryngoliliśmy się jednym z pierwszych w naszym młodym życiu jabolem. Kiedyś, bardzo głodni, w okolicach Słupska, trafiliśmy do biednego baru z działalnością gastronomiczną. Zamówiliśmy kiełbasę na gorąco z konsumpcją przy wysokich stołkach. Nie było wprawdzie tam znanych nam z filmów Barei misek z łańcuchem ale atmosferka ta sama. Jędrek, otrzymawszy do konsumpcji gruboflacznej kiełbasy tylko aluminiowy widelec, nadzianą na niego kiełbasę zagryzł i pociągnął tymże widelcem mocno w przód. Kiełbasa, mimo grubego flaka urwała się i los tak chciał, że jej oderwany spory kawałek trafił prosto w oko dwumetrowego osiłka z przeciwka barowego stołka . Guru baru. Mimo, że rodziłem się jeszcze w niezakończonej wojnie to po raz pierwszy poczułem prawdziwe niebezpieczeństwo. Jedyna możliwa racjonalna taktyka, którą szczęśliwie, porozumieniem wzrokowym, wybraliśmy to błyskawiczna ucieczka, choć wyobrażam sobie, że sądząc po rozmiarach ciała i woli walki guru baru musiało tam po naszej ucieczce ulec stłuczeniu przynajmniej z dziesięć kufli. No, może mnie poniosło. Ale siedem, najmniej.

Dotarliśmy wreszcie tym ciężarówkowym autostopem do Szczecinka, który miał być półmetkiem naszej podroży. Był konkretny powód tego etapu. Mianowicie, wtedy, mój nowoupieczony szwagier Janusz Kucharski, mąż mojej starszej siostry Lili był kierownikiem planu produkcji filmu „Czerwone berety”, kręconym właśnie wtedy w Szczecinku. Janusz i ekipa przyjęli nas, młodziaków bardzo serdecznie a już nazajutrz wypłynęliśmy z całą gromadą filmowców na wojskowych pontonach na jeziora. Dokładnie nie pamiętam, ale chyba najważniejszą rolę w tym filmie a przynajmniej wtedy na tych jeziorach grała 21-letnia, piękna Marta Lipińska zaczynając swoją karierę gwiazdy. Dziś znając jej kunszt aktorski i dorobek artystyczny dumny jestem chociażby z faktu, że wtedy byłem, tylko przypadkowym świadkiem na sąsiednim pontonie. Janusz umożliwił nam wtedy pływanie z filmowcami i krakowskimi komandosami na ich pontonach i uczestniczenie w produkcji filmu. Po kilku dniach jakże barwnego życia dla nas, kilkunastolatków z Izbicy Kujawskiej Janusz Kucharski wsadza nas do….. „kukurużnika” razem z komandosami w czerwonych beretach. Mamy lecieć do ich bazy w Krakowie. Podejrzewam, że dziś wsadzono by go albo dowódcę jednostki do paki za bezprawny przewóz niedojrzałych cywilów wojskowym samolotem.

Zajrzałem do Wikipedii i dowiaduję się, że były to ostatnie dni przed wycofaniem ze służby wojskowej tego samolotu.

Przypomnę tu o moim życiowym farcie, objawiającym się często zbitką szczęśliwych zdarzeń, które później tak barwnie zapisują się w życiorysie. Teraz też, że tak powiem w przygodzie powietrznej a na dodatek w towarzystwie wspaniałych, sprawnych, uśmiechniętych, gotowych zawsze oddać życie za Ojczyznę „czerwonych beretów” chciałem pokazać sobie i im, że jestem znakomitym materiałem na komandosa. Obecność podczas lotu w takim samolocie zobowiązywała. Maszyna zwana popularnie „kukurużnikiem”, przez aliantów „mule”/muł/, przez Polaków „pociak”, przez konstruktorów „Po-2” była zaprojektowana w 1928 roku. W historii II Wojny Światowej znana była jako „nocny bombowiec”, słynna z bitew powietrznych w Korei Północnej. Wyprodukowana w czterdziestu tysiącach egzemplarzy i właśnie teraz, kilka dni po moim locie na jej pokładzie, po prawie czterdziestoletniej pełnej sukcesów karierze wojskowej, właśnie teraz, cholera, kilka dni po moim „wsiąściu” na jej pokład wycofują ją z eksploatacji polskich sił zbrojnych. Chwalę się wszędzie tym moim fartem. Niestety tu mnie zawiódł i ofiarą padły tu na dodatek siły zbrojne PRL. Dziś jestem dyplomowanym kapralem podchorążym. Tym bardziej cierpię i zgłaszam, zasłużoną lub nawet nie, samokrytykę. Zdaję sobie sprawę, że wtedy to mocno zaciążyło na obronności kraju. Szczęśliwie jednak, teraz w 2021 roku, armia nasza, na wypadek interwencji zewnętrznej, choć pozbawiona „kukurużników” jest samowystarczalna a w przypadku sytuacji absolutnie ekstremalnej może zawsze liczyć na znakomicie wyszkolone i wyposażone w nowoczesne saperki Wojska Obrony Terytorialnej.

Wrócę jeszcze do tego odbytego wtedy przez nas, licealistów z Izbicy Kujawskiej pożegnalnego lotu słynnego, historycznego dwupłatu dominującego przestworza przez kilkadziesiąt lat. Jest powód, i to poważny. Ten mój „fart”, a w tym wypadku, niestety, „niefart” ma ciąg dalszy. W tym naszym locie „kukurużnika” doświadczyłem może nie najszczęśliwszego ale co by tu mówić, atrakcyjnego we wspomnienia zbiegu okoliczności.

Otóż, przez tę moją waleczną postawę i wewnętrzną deklarację służenia ojczyźnie, przynajmniej tak jak załoga tego bojowego statku powietrznego, zaczęło się przebijać, w mojej osobie i okolicach, kilka na raz, okoliczności i przypadków. Pierwsza i absolutnie obiektywna okoliczność to to, że samolot, mimo wtedy stabilności naziemnej PRL-u, gdzieś nad pierwszymi stolicami historycznymi Poznaniem i Gnieznem dostał się w strefę nieprawdopodobnych wstrząsów. Opadał, wzlatywał, przechylał się i nurkował. Zaczynałem kontestować słuszność użycia dwupłatu w konstrukcji maszyny latającej, choć jak dotąd od roku 1928 się sprawdzała. Rwało maszyną „we wte i we wte”. Mało tego, podatna była ona na skręt, na wciąg i na podrzut. I nagle, mimo dobrego przygotowania otrzymanego na zajęciach wychowania fizycznego w naszym liceum zaczynałem tracić moją jak dotąd znakomitą kondycję na rzecz tak zwanej choroby morskiej. Ale to nie była choroba, to był niewyobrażalny morski rak złośliwy. Nawet kapitan James Cook przepływając przez cieśninę Torresa nie rzygał tak jak ja wtedy przyjmując resztkami świadomości, że choroba morska bywa także poza morzem. No i tu kolejny mój fart. Tyle szczęść na raz. Niedługo po tym , ale co mówię, chwilunię, nadchodzi wręcz sztormem piekielny konkurent czyśćcowych torsji i mdłości. Tak, jest, biegunka. W postaci huraganu, jeśli mogę ją tak metaforycznie i poetycko nazwać. Jej zachłanne pochłonięcie mojego organizmu zatracało reakcje rozumu. Poza jedną, świętą, .…patriotyzmem Sytuacja geograficzna wskazuje na przelot ciągle nad Wielkopolską i pierwszą stolicą Polski, Gnieznem, a jednocześnie miastem Św. Wojciecha. Czy organizm prawdziwego Polaka, nawet w tak ekstremalnych warunkach może sobie pozwolić na wszelkie fizyczne fanaberie? Symptomy dominacji biegunki nad chorobą morską chociaż zdarzały się krótkie sfery czasowe, kiedy siły zdawały się być wyrównane. Czy są dopuszczalne niezbyt estetyczne w tej sytuacji afektacje spadające wprawdzie z trzech kilometrów wysokości ale na kolebkę tak finezyjnie tkanej talentem przywódczym i miłością do budowanej przez Mieszka Pierwszego Polski ? A nadto zdobywanych we krwi, wyrąbywanych i wyszczerbywanych na Złotej Bramie w Kijowie nowych terytoriów przez Bolesława Chrobrego? Kłóciły się te myśli wtedy z moim zachwianym biegunką i torsjami poczuciem honoru, moralności, dumy, etyki, szacunku, patriotyzmu czy tego typu określeniami zachowań w stosunku do bądź co bądź Ojczyzny widzianej a raczej niewidzianej przez migający bulaj kukurużnika.. Rozbijałem się o żebrowania miotającego się w przestworzach wojskowego samolotu a szczególnie jego ogonowej części toaletowej, gdzie na końcu mych zmagań trzymałem się mych spodni a to przy kostkach a to przy pępku a to wreszcie uczepiwszy się czegoś konkretnego i dającego poczcie bezpieczeństwa i racji a mianowicie sedesu. Bez klapy, oczywiście. Bo gdzieżby klapa do sedesu. W tamtych czasach tylko sporadycznie pojawiała się na poziomie ziemi i to w niektórych regionach w zależności od proweniencji lub sympatii władzy. Ale, na wysokości trzech kilometrów? Skąd? Ale i dobrze. Przynajmniej mogłem się za coś stabilnego złapać i poczuć skrawek bezpieczeństwa. To schronienie nie było tylko fizycznością, która może być pokonana przez moralność, etykę ale też w tej specyficznej sytuacji po prostu szacunek dla Polski, także w pojęciu geograficznym. W tym klinczu, szoku, burzy, orbitowania w dwupłacie, jaki mógł się zdarzyć w tym czasie tylko Walentinie Tiereszkowej czy Jurijowi Gagarinowi resztkami umysłu rodziło się pytanie czy za poluzowanie tak specyficznych wymogów organizmu nie będę rozliczany przez historię. I tu, ciągle trzymając się sedesu pokładowego, bez klapy, i paska otwartych portek, straciłem na dobrą chwilę przytomność. Kiedy ją odzyskałem organizm już miał inne problemy. Jednak pozostało we mnie od tamtego czasu pewne poczucie winy bo dotychczas nie wiem co się mogło zdarzyć w tym krótkim okresie nieświadomości w moim , jaki by nie był, przelocie nad kolebką Ojczyzny.

Po kilku latach wróciłem do Autostopu ale już w wymiarze europejskim oraz nawet afrykańskim . Ciągle w latach sześćdziesiątych XX wieku. Fantastyczna przygoda. Ale to już w następnych relacjach.

Andrzej Bartkowski

code