Moja mała ojczyzna-mama  2

„Ach, to Licem Ogólnokształcące w Izbicy Kujawskiej. Tysiące absolwentów, dziś profesorów, generałów, biskupów, podróżników, inżynierów, naukowców. Dla mnie i moich kolegów, z którymi mimo ósmego krzyżyka chodzimy dość często „na wódeczkę” to niewyczerpana kopalnia wspomnień.”

To jest ostatnie zdanie z tekstu „Moja mała ojczyzna-mama 1”.

Wracam więc do mojej kochanej Izbicy Kujawskiej.

Ostatnio Irena rozsmakowuje się w… kiszonej kapuście. Kupuję więc prawie codziennie taką, pięknie pachnącą kapustę z beczki we wspaniałym sklepiku „U Bogusi”. I codziennie, w związku z tym, przypomina mi się jak to w Izbicy Kujawskiej mój najukochańszy dziadek, kiedy miałem sześć lat, zaprosił swojego kolegę księdza Prochota a ten wlazł do beczki i deptał kapustę. Jak mi ten ksiądz wtedy zaimponował. I to jego święte deptanie. Ksiądz Prochot z zadartą czarną sutanną aż po białe dość obszerne majtki i odchylonym do tyłu biretem na głowie, w ludowych podskokach zanurzał raz po raz w kapuście niewątpliwie obmyte, zaiste, święconą wodą stopy i łydki. Pamiętam jego zaśpiewy radości rodem z charakterystycznych, ołtarzowych brzmień unoszących się nad parafiami . Z racji mojego wieku, tego wtedy i tego teraz, nie pamiętam treści tego koncertu ale mogę nawet iść o zakład, że ksiądz raczej szedł wtedy bardziej w „Marynę we młynie” niż w „Serdeczna Matko”. Spożywanie kapusty do dziś ograniczam przez uszanowanie tego daru bożego deptanego wtedy przez księdza i przez to kojarzonego, chcę czy nie, z duchowością. Chociaż, aromat tego deptanego warzywa ciągle mnie nęci to ogarniam go zawsze pojawiającym się nagle rachunkiem sumienia i wtedy szczęśliwie mija. Bigos też zjadam raczej rytualnie raz na kilka lat. Pewnego razu będąc we francuskim domu zaprosiłem gospodarzy do Polski na co spoglądając na siebie natychmiast wypalili „on va manger du chou” /będziemy jeść kapustę/. Niestety ale takie jest postrzeganie polskiej kuchni przez Francuzów i nie zmieniają zdania po pobycie w Polsce. Wiem co mówię bo pracowałem z nimi przez prawie dwadzieścia lat. Ale, tam.

Ksiądz stał się wkrótce moim idolem. Zacząłem być ministrantem w kaplicy Księży Orionistów znajdującej się w Zagrodnicy, zachodniej części Izbicy. Służyłem i „do wina” i „do ognia”, znam całą ministranturę do dzisiaj i nigdy nie zapomnę pewnej sentencji księdza Prochota uwielbianego przez wiernych, że „gdyby tylko jedno słowo z mojego kazania mogło być przez Was zapamiętane i przyjęte do serca to świat byłby piękniejszy”. Ostatnio, tak się jakoś zrobiło, że z wielu ważnych kazań lepiej byłoby chyba nie zapamiętać choćby jednego słowa. Proszę tu o uwzględnienie subiektywizmu.

Któregoś razu, kiedy ksiądz Prochot powtórzył to po raz sto siedemdziesiąty wracałem nocą po adoracji grobu Chrystusa przed Wielkanocą do domu. Spotkało mnie jednak, co tu dużo mówić, pewne nieszczęście. Był to czas, kiedy oddając się prawie w całości życiu klasztornemu jednak, jakoś pokątnie nauczyłem się gwizdać na palcach. Wiedziałem, że musi to być obciach i poruta przed świętymi ciotkami nawiedzającymi zakrystię, które upatrywały we mnie aniołka. Och gdyby one wiedziały kto je straszy świeczką w połówce dyni, kiedy wystraszone przemykają przez park po majowych nabożeństwach. Nawiedzony, wtedy, gwizdaniem na czterech palcach wykorzystywałem każdą wolną chwilę na oddanie się tej sztuce i potrafiłem nawet być, w gronie kolegów, dumny z posiadania tej umiejętności. Do czasu. Powracając z adoracji Grobu Chrystusowego, uduchowiony i samotny, w pełnej pustce, koło jeszcze uśpionego domu państwa Jankowskich, jedynego w Izbicy, który miał kran na wodę, dałem upust swojemu nowemu talentowi i…. zagwizdałem na czterech palcach. Gwizd, jak wicher, niepowstrzymanym dechem…. Aż tu nagle wyłoniło się z krzaków jak na dzisiejszej autostradzie z tzw. „terenem zabudowanym” dwóch umundurowanych stróżów prawa PRL-u. Zapamiętałem ich tzw. oficerki czyli buty skórzane z cholewami , w które wsunięte były „pały milicyjne”. Wtedy do naszej świadomości dziecięcej właśnie te „pały milicyjne” już docierały i był to ważny element że tak powiem implementacji nowej władzy, choć słowo implementacja zastępowano chyba wtedy mniej dyplomatycznymi synonimami.. Te pały zaczęły się później nazywać „środkiem przymusu bezpośredniego” a w listopadzie roku 2020 zaczęły robić międzynarodową karierę polskiej proweniencji w zaawansowanym technologicznie nawet jak na XXI wiek wariancie poznanym i docenionym przez cały świat jako „pały teleskopowe”. Okazały się one bardzo skuteczne w uspokojeniu niesłychanie groźnego dla narodu ruchu „Ogólnopolski Strajk Kobiet”. Te wydarzenia podobno wymagają jeszcze wyjaśnienia bo ciągle nie wiadomo czy do perswazji manifestujących kobiet użyto zgodnie z przepisami wersji damskiej teleskopowych pał.

Wtedy nie byłem jeszcze ani kobietą ani mężczyzną co mogło być podpadające dopiero w drugiej dekadzie XXI-go wieku, nie byłem nawet w opozycji bo dzieci nie przyjmowano . Nie podejmowałem ni agitacji ni walki przeciw reżimowi bo słowo reżim w szkole zaczęło się delikatnie pojawiać dopiero teraz tzn latem 2021r w okresie krystalizacji władzy ministra Czarnka. Ot, gwizdnąłem sobie i tyle a tu okazuje się, że nie wolno i …zagrażam. Bałem się wtedy chyba bardziej niż moi wtedy kochani Wania i Konik Garbusek w nocy przed pojawieniem się Ognistej Klaczy. Przestałem gwizdać, wszystkim się zdawało, że gwizd trwa jeszcze……Wtedy jeden z funkcjonariuszy wyjął , niestety jeszcze nie teleskopową a zwykłą pałę z cholewy, przytknął mi do nosa i powiedział krótko ale zrozumiale… powąchaj. Drugi nawet się nie odezwał. Później żałowałem, bo mnie chyba nie zauważył, olał, rozglądał się jakoś, wypatrywał ważniejszego wroga narodu. Ignorancja potrafi boleć .Poczułem jednak wtedy skuteczność „środka przymusu bezpośredniego”. Tak po prostu, powąchawszy tę milicyjną pałę …zrobiłem siku w majtki. Mama, później długo rozmyślała ważąc moje ryzyko nocnego przemykania się przez miasteczko pełne niebezpiecznej milicji z mocą dobrego uczynku jej synulka adorującego Święty Grób. Jakby to nie nazwać były to jednak nocne wyjścia z domu dziesięciolatka, za co, jakby zgłębił prawo PRL-u też prawdopodobnie groziła matce kara jakieś głupie 25 lat . Co to na PRL? Może i dobrze się stało bo jak nieraz pomyślę na co ja bym wyrósł tak gwiżdżąc i gwiżdżąc to mam ochotę odszukać tego milicjanta i mu podziękować.

Ministrantura zaczęła we mnie powoli gasnąć ale byłem doceniany w życiu kulturalnym organizowanym w kaplicy zakonników. W szkole, nie pamiętam kto, zauważył, że tzw schodki Majakowskiego pokonuję nieźle. I oto stało się, kiedy jednego dnia w Izbicy Kujawskiej raz po południu i drugi raz wieczorem stałem się, jako młody obywatel ale jeszcze nieświadomy dzieciak rekwizytem teatralnym w jakże różnych spektaklach. Po południu w remizie strażackiej, na akademii pierwszomajowej mówiłem na scenie wiersz Majakowskiego „Włodzimierz Iljicz Lenin”, który do dzisiaj znam na pamięć „A gdy się w partię zejdziemy w walce /to padnij, wrogu, leż i pamiętaj/Partia - to ręka milionopalca/w jedną miażdżą¬cą pięść zaciśnięta ” a wieczorem w kaplicy Księży Orionistów do kaplicowych ciotek jako ministrant-weteran głosiłem wiersz o św. Antonim Padewskim. Zastanawiam się czy nie był to mobbing ze strony odkrywców mojego dziecięcego talentu i…. czy czasem nie można teraz z tego wyciągnąć jakiejś kasy.

Mówiąc jednak poważnie to nie mogę zrozumieć bezprawnego procederu używania dzieci jako tła wystąpień polityków wszystkich zresztą opcji. Pełne ekrany twarzy nieświadomych dzieci w tle najczęściej bezczelnych kłamstw i niegodnych zachowań polityków. Jak te dzieci spojrzą sobie w ich dorosłe twarze. Kto daje tym politykom, prawo by tak degradować morale dzieci, które dorastając niosą piętno tych podłych sytuacji. To są ofiary tych okropnych bezprawnych igrców polityków. A może się mylę? Może sam chciałbym mieć fotkę jak towarzysz Gomółka głaszcze mnie po główce lub towarzysz Kiszczak trzyma mnie na kolankach.

Tych historii z dzieciństwa, które ciągle wspominam jest wiele. Pozwolę sobie przytoczyć jedną bo jest w niej znana osoba a i moje rycerskie zachowanie. Dyrektorem Liceum Ogólnokształcącego w Izbicy Kujawskiej w latach powojennych był Mikołaj Kozakiewicz później znany i ceniony naukowiec, profesor a latach 1989 - 1991 marszałek Sejmu PRL/kontraktowego/ i Sejmu RP. Miałem sześć lat, kiedy mama sprawiła mi wymarzony mundurek harcerski z granatowym sznurem. Eksponowałem go z dumą stojąc na schodach sklepu przy ulicy Żwirki i Wigury 7. Pan dyrektor Kozakiewicz rozpoznawszy funkcyjny kolor sznura zatrzymał się , wyprostował, zasalutował i podniosłym głosem wypowiedział harcerskie pozdrowienie „Czuwaj! druhu drużynowy”. Ja, podobno zachowując spokój w sytuacji takiego dla mnie honoru zwlekałem z odpowiedzią analizując strategię. Po dłuższej chwili ciszy i pokornym oczekiwaniu „druha” Kozakiewicza padła dość śmiała odpowiedź – „odejdź bo cię kopnę”. Miałem okazję przypomnieć to panu profesorowi w latach dziewięćdziesiątych kiedy wspólnie jechaliśmy mikrobusem na zjazd absolwentów liceum. Pamiętał doskonale i wniósł nawet kilka szczegółów do opisu tej sytuacji. Tak oto przeszedłem do historii. Każdy o tym marzy. Ale ja miałem pomysł.

Świeć tu, gdzie tam idziesz, gdzie się tam rozglądasz, komu świecisz? – myszom świecisz? strofowała mnie zawsze matka, kiedy wieszała po praniu bieliznę na strychu a ja ze świeczką asystowałem zapominając nader często „komu świecę”. Pamiętam, że jednak zawsze po takim upomnieniu kiedy tylko miała ręce wolne po powieszeniu powłoczki czy prześcieradła przytulała mnie do siebie całując w czoło. Ten pobyt na strychu w czasie wieszania to zawsze było przeżycie. Szło się tam po niemiłosiernie skrzypiących schodach używanych raz na większe pranie, pełnych od lat nieusuwalnych rupieci na każdym stopniu. Najbardziej niebezpieczne były tam duże butle i wielkie słoiki do jakichś kiszonek i przetworów, abażury a raczej ich druciane kościotrupy, firanki stare, które się w te druty abażurów zaplątywały. Była klatka po jakimś dziadkowym kanarku, były stare szachy, które później odświeżone zagrały w moim życiu ważną rolę no i były stare książeczki dla dzieci , które za każdym wieszaniem bielizny małymi partiami znosiliśmy ze strychu i wyczytywałem z nich opowieści, które ciągle we mnie żyją. Zapamiętałem też całą kolekcję odważników, zawadzającą i co tu mówić mało sympatyczną ale traktowaną przez moją mamę jako jakiś fizyczny, skomasowany i…ciężki, a więc znaczący symbol przetrwania. Wyobraźmy sobie ten okres lat po roku 1945. Unoszący się nad wszystkim wszechpotężny duch Stalina jest niewyobrażalny. Izbica Kujawska jak i tysiące miasteczek w Polsce to nie było eldorado. Znam to z późniejszych źródeł. Mama zaraz po wojnie otworzyła popularny wtedy tzw „sklep kolonialny” gdzie w obrocie handlowym były teoretycznie towary pochodzące z kolonii. Ten sklep przetrwał do 1956 roku kiedy wszystkie sklepy prywatne przestały istnieć. Wtedy te odważniki dla mamy stały się znaczące. Pamiętam, że ciągle były przestawiane z miejsca na miejsce, odkurzane, gdy wracały z wygnania na strych by znów zająć miejsce w kredensie lub jako ozdobnik lub wręcz rzeźba na honorowej półce razem z „rodowymi” paterami po dziadkach.

Mama wtedy szukała pracy w okolicy, bo w Izbicy nie było, zostawiając mnie nieraz na noc u cioci. Nie umiałem wtedy tego zrozumieć.

Pewnego razu po takiej nocnej nieobecności mamy, kiedy nie miała możliwości powrotu na noc z odległego o 40 km Włocławka i kiedy już wróciła do Izbicy, rano, przybiegła do szkoły. Wywołano mnie z lekcji i spotkaliśmy się na schodach. Mama chwyciła mnie w objęcia jak uratowanego i odnalezionego po latach a dzielił nas tylko jeden dzień nieobecności mamy. Ja do dzisiaj w pielgrzymkach do swojej dawnej szkoły zawsze popłaczę się w tym miejscu na schodach. W miejscu, gdzie niestety nie darowałem mamie i z wyrzutem „zostawiłaś mnie” nie przyjąłem jej uścisków, wyrzutów i łez. Do końca życia pozostało to bardzo bolesne wspomnienie mojej mamy i moje, kiedy dorastając zdałem sobie sprawę jaką destrukcję w psychice i życiu może uczynić niesłuszny choć nawet nieświadomy gest. Ale i jaką wielką moc może mieć jedno tylko słowo akceptacji, przyjaźni, miłości a może tylko gest przyjaznego przytulenia bez żadnego wypowiedzianego słowa. Mama długo w tym pięćdziesiątym szóstym roku nie mogła znaleźć pracy. Była bieda. Przydały się wtedy te „artykuły kolonialne’, pozostałe i zgromadzone na strychu po parę kilogramów. Cykoria w takich brązowych gałkach, kawa „Turek” z Turkiem w szarawarach siedzącym po turecku na żółtych opakowaniach i landrynki, które dość długo służyły nam do słodzenia herbaty bo nie było cukru. W Izbicy była wtedy jedna pompa w samym środku miasta i wszyscy nosili tę wodę w wiadrach. Była też, powiedzmy instytucja nosiwodów Nam, chyba od wojny wodę nosiła pani Niżewska. W latach, z których ją zapamiętałem to była staruszka, malutka, zgarbiona, która dźwigała dwa wiadra wody do bardzo odległych od pompy domostw. Do dziś mam ten obraz w głowie i widząc tę starą, schorowaną i zdeformowaną osobę dźwigającą na drugi koniec miasta od rana do wieczora dwa wiadra wody mam ochotę krzyczeć z żalu i podzielić jej ból, przytulić i zapewnić jej godny i dostatni okres starości. Nie mogę sobie darować, że wtedy, choć byłem dzieckiem, nie protestowałem choćby krzykiem rozpaczy.

Przepraszam ale pociągnę ten wątek. Mama, z pewnością płaciła pani Niżewskiej, jak inni, jakieś malutkie grosze ale niestety, wtedy, kiedy już nie mogła prowadzić sklepiku i nie mogła znaleźć pracy musiała zrezygnować też z usług pani Niżewskiej. Zgłosiłem natychmiast mamie moją gotowość do noszenia wody. Sęk w tym, że mając 11 lat niestety nie dawałem sobie rady z napompowaniem tej wody w pompie. Pompa miała długą dźwignię z dużą i bardzo ciężką kulą metalową. Uniesienie tej dźwigni do góry wymagało niemałej siły. Całe życie myślę jak dawała sobie z tym radę pani Niżewska. Ja, jedenastolatek niestety nie mogłem napompować a dookoła pompy była zawsze publika. Razu pewnego publikę stanowili bracia D. Czterech młodych ludzi, których wtedy Izbica znała doskonale niestety z nienajlepszej strony. Zaczęli się ze mnie wyśmiewać i szydzić, że „ci bogaci to siły nie mają”. Z racji inteligenckiej proweniencji mojej rodziny oczywiście byłem zaliczony przez braci D do bogatych. Prawda, że siły wtedy nie miałem i nie mogłem napompować do moich wiader ale miałem też swoją dumę dziecięcą no i niestety świadomość, że z tym bogactwem to nie jest prawda jeśli my od paru miesięcy herbatę landrynkami słodzimy. Rzuciłem się na braci D ze łzami w oczach i moimi wątłymi pięściami wrzeszcząc o tych landrynkach . Na moje szczęście oni nic z tego nie zrozumieli ale widząc moją szczeniacką desperację, choć nie rozumiejąc tego słowa przyjęli na swoje silne klaty moje ciosy nawet nie drgnąwszy, wyśmiewając mnie i …łaskawie darowując tę moją rycerskość. Całkowicie upokorzony chwyciłem te moje niedopompowane wiadra. Wróciłem do domu rozlewając na dodatek po drodze niemało i płakałem z godzinę. Chciałem wtedy, być….biednym.

Czasem jestem dumny z tej swojej dziecinady a częściej wstydzę się tych szczeniackich zachowań. Trwa ciagle ten mój rachunek sumienia. A rachunek sumienia kojarzy się oczywiście ze spowiedzią, którą właśnie w pewnym sensie czynię tym pisaniem. Ale spowiedź, ta prawdziwa też wbiła mi się mocno w pamięć. Miałem zakodowane, że trzeba spowiadać się raz w miesiącu. Oj, to był problem, żeby grzechy sobie wymyślić. Jakieś tam mieliśmy sprawki, które w naszym mniemaniu mogły uchodzić za grzechy ale mówić o nich księdzu, który nas zna, to byłby obciach. Wydawało nam się , że ksiądz się będzie z nas nabijał. Było nas trzech ministrantów ze stażem co to i do wina i do ognia. Spisywaliśmy jakieś wymyślone niby-grzechy na kartkach dbając, żeby ksiądz mógł nam palcem pogrozić ale też ,żeby mu trochę zaimponować. Grzechem, na przykład, było skakanie po krach na sadzawce ale na jednej dużej krze był zamaskowany przez kolegów przerębel, wymyśliliśmy więc, że skaczemy po tych krach ale , żeby ostrzec innych, którzy o tym przeręblu nie wiedzieli i mogliby się skąpać. Jak już wypisaliśmy swoje niby-grzechy to sobie je przydzielaliśmy, żeby każdy miał co innego. Typowe grzechy jakie każdy klepał zresztą zgodnie z prawdą praktycznie nas nie dotyczyły bo byliśmy ministrantami, chodziliśmy regularnie i w nadmiarze na msze ale jak się idzie do spowiedzi to grzechy trzeba mieć. Na końcu tej naszej wyliczanki wypowiadaliśmy z ulgą grzech, który był prawdą a mianowicie , że kłamaliśmy. Wliczając w to kłamstwa wypowiedziane przed chwilą. To była zawsze , że tak powiem , comiesięczna przygoda ale i moralny obowiązek. Pierwsza zbiorowa intelektualna praca. Rezultat tej gry znał jednak nasz znajomy ksiądz, który zawsze przez jakieś trzy dni po każdej spowiedzi rozmawiając z nami nie mógł ukryć dość głupawego uśmiechu. Byliśmy czasem dumni z wymyślanych przez nas głupot ale jednocześnie szarpały nas wyrzuty sumienia bo zdawaliśmy sobie sprawę , że najwięcej nagrzeszyliśmy właśnie w trakcie spowiedzi. Nie jest łatwo wymyślić swój grzech a jeszcze komuś o tym wygadać. Pewnego razu w celach edukacyjnych postanowiłem podsłuchać spowiedź starszej ode mnie dziewczyny a więc i mądrzejszej. Jako drugi w kolejce przybliżyłem się do niej maksymalnie kiedy już była cała w kratce konfesjonału. Po obowiązkowych formułkach powiedziała że opuściła jedną mszę świętą co w zasadzie było, dziś dziennikarze rzekli by „setką” ot , żeby ksiądz miał coś konkretnego. Reszta to były wymyślanki Dziewczyna jednak walnęła dwa tylko grzechy ale musiała nad nimi chyba intensywniej myśleć niż my inteligentni ministranci w trójkę.

Bardzo uduchowionym głosem pełnym pokory i gotowości przyjęcia największej pokuty wypowiedziała prosto w ucho starego księdza, który z pewnością nie jedno w życiu przez tę kratkę słyszał, że…. nie umyła w kuchni podłogi, tylko zamiotła, a mamie powiedziała, że umyła. Tu nastąpiła dość długa cisza. Ksiądz dał jej czas na pozbieranie myśli po takim wyznaniu. I teraz, już bardzo drżącym głosem, łkając wyznała, że….zjadła cały budyń.

Ksiądz ,chrząknął głośno, poprawił stułę, spojrzał w kratkę i z pewnością niewiele zauważywszy bo dziewczyna do kratki wręcz twarzą przylgnęła, zaczął naukę. Otóż pominął, żeby nie użyć słowa olał, pierwszy grzech, opuszczoną mszę ale i ostatni, mianowicie zjedzony budyń. Rozwinął natomiast temat umytej a raczej nieumytej podłogi.

Dziecko moje, zwrócił się do grzesznicy. Jeśli mamusia powierza ci umycie podłogi to musi być pewna, że ta podłoga będzie umyta. Jeśli jej, tej podłogi nie umyjesz to także obrażasz Boga a i mamusia musi się później przed Bogiem tłumaczyć. Ale jeśli nawet nie umyjesz tej podłogi to nie mów mamusi, że umyłaś bo Bóg wszystko widzi a mamusi jest smutno, że ma taką córeczkę kłamczuszkę co to tylko zamiecie a mówi, że umyła. Jako pokutę zmów dziesięć „Zdrowaś Mario” i żałuj za grzechy. A teraz pocałuj stułę. Niewiele z tej nauki wyciągnąłem o czym w dalszej części tej relacji.

Andrzej Bartkowski

code