Moja mała ojczyzna-mama  1

Wieś, miasteczko , dzielnica, zakątek, kwadrat ulic, podwórko. Są takie miejsca, które się potrafią w naszej pamięci ułożyć mięciutko. Taka nasza mała ojczyzna-mama. Wciśnie się Ona w każde nasze czułe miejsce swoimi czarownymi i ukochanymi przez nas zawiłościami. Wejdzie w każdą fałdkę pamięci, w każdą jej szufladkę, w każde nawet już prawie zupełnie wypełnione miejsce innymi, nawet ważnymi informacjami. Ba, …zadaniami. Ale zawsze znajdzie jeszcze szpareczkę by wśliznąć się w obszary naszej percepcji nawet gdyby zbrojnie były chronione. Największa armia świata nie jest w stanie wzbronić naszemu wspomnieniu by tak pięknie trwać i nad nami panować naszej najświętszej i nieprzemijającej przygodzie dzieciństwa, młodości, człowieczemu formowaniu i pozostawionej tam, w naszej młodości pamięci i ..…duszy. Taka chwila potrafi być tak ważna, że, nie daj Boże, moglibyśmy zaniedbaniem, ale co tam, zaniedbaniem, grzechem, ją przepuścić . Choćby taka, pogawędka z kolegami jak o tym Ryśku, jak on się nazywał, no ten, co te gołębie na dachu trzymał, ten… od Maryli, no wiesz…ale, o czym to ja… acha, o tym Ryśku. No to wyobraź sobie, że wtedy to ja,…. o czym to ja chciałem, acha, ja wtedy pokonałem tego Ryśka, jak on, psia krew na nazwisko miał, ale co tam o … w cymbergaja . Mam świadków….Ale …czy on, cholerka , jeszcze żyje?

A, jeszcze jedno mi się przypomniało. Znalazłem zeszyt, wcale nie był taki starością zżółknięty , ale rzeczywiście stary.

Otwieram, są informacje i ….niezbite dowody.

Data: 1955. Nazwisko i stanowisko: Andrzej Bartkowski – skarbnik klasowy, Zadłużenia : Krzysiek - 30 groszy.

Czy po tylu latach można myśleć o przedawnieniu? Tym bardziej, że od tego Krzyśka, to ja, dostałem kiedyś strasznie mocno w mordę, przy kolegach, bo nie udał mi się serw w siatkówce. No, była wtedy moja wina. Ot, wspomnienia. Ale to oberwanie w mordę, przy ludziach , to mimo upływu ponad sześćdziesięciu kilku lat … boli. O Jezu, nie to, żebym mu tysiąc razy wymazał te 30 groszy ale dałbym dzisiaj temu Krzyśkowi na mercedesa, bo to był bardzo dobry człowiek, albo dałbym na jakąś intencję, ja wiem? żeby tylko zapomnieć o tamtym „w mordę” bo, cholera, ciągle mi to w pamięci, i boli. Krzysiek niedawno zmarł na covid i bardzo, naprawdę bardzo przeżywałem, że nie mogłem z powodu pandemii Go pożegnać bezpośrednio.

Albo, jak to zdarzyła mi się historia z nożem fińskim czyli upragnioną wtedy tzw. finką? Wychodziliśmy z harcerstwa i finka była symbolem i dumą każdego chłopaka. Fineczka moja jedyna, spałem z nią i w nocy sprawdzałem jej ostrość. A miała tę ostrość ułańską. Nówka nieśmigana, osiemdziesiąt siedem złotych czterdzieści groszy. W sklepie pani Zapędowskiej , przy pompie wody tzw. miękkiej, koło księgarni. Tyle to kosztowało. Śnił mi się po nocach ten uskładany w fajansowej śwince kapitał, do którego i tak wujek Zenon musiał ponad połowę dorzucić, zaciągając zresztą dług u mojej mamy. Okazało się , że wujek Zenon zaciągając ten dług nawet nie ujął w warunkach umowy, że jest on niskokredytowy, długoterminowy i, tak realnie, umarzalny. Wujek jednak był kochany. No i co…ta wymarzona finka? Wpadła mi ona, niewdzięcznica, do kibla i to była moja największa tragedia podczas, kiedy Kryśka wtedy akurat, na pierwszej potańcówce w liceum w sali gimnastycznej, była prawie moja.

Sławek, kolega, był wtedy mocno z Lidką i mu cholernie zazdrościłem i chciałem mu błysnąć Kryśką. Szło super. Ale gdzie tam super, jakbym wtedy znał takie słowo to, mega. Zrobiłem sobie jednak wtedy taki mały, jakby to nazwać, antrakt w balu. Zaciągnęli mnie koledzy na intelektualną pogawędkę do kibla, bo jak tu nie uszanować kolegów, którym się akurat taka Kryśka nie trafiła. A poza tym taki kibel to była tradycja, choć wielką wagę tradycji wyśpiewał mi dopiero Chaim Topol prawie dwadzieścia lat później w „Skrzypku na dachu”. Ach, dygresje.

Wracam z rozpaczą i rozrzewnieniem do finki, którą musiałem się kolegom pochwalić uatrakcyjniając kibelniany discours, i do wymarzonej sytuacji na balu, mogącej mieć daleko idącą perspektywę. której w realu bym chyba nie oczekiwał. Prawdę mówiąc to nie byłem, zresztą, do takiej sytuacji, że nazwę ją fizyczną, zbyt przygotowany anatomicznie mimo, że wtedy, jako syn szefowej księgarni starałem się być au courant w publikacjach typu „co każdy chłopiec wiedzieć powinien.”

Do dziś czuję jednak maestrię tych młodzieńczych seksualnych wibrów kolan Kryśki, ich temperaturę potężnie przenikającą moje niewątpliwie zgrabne uda w rytm „Bella, bella donna, wieczór taki piękny”. Pielęgnuję w sobie przez te grubo ponad pół wieku wyrzuty sumienia, ganię moje wtedy frajerstwo, że nie wykorzystałem okazji ale głównie dręczy mnie to, że ją, Kryśkę ,wtedy zawiodłem. Moje umiejętności w tym czasie, a szczególnie w tym względzie nie były jeszcze wtedy modelowe ale z czasem, uspokajam Was piękne kobiety, rozwinęły się do stopnia nie tylko akceptowalnego.

Ale, cóż. Finki, też mi żal do dzisiaj. Jeszcze widzę tę niezmierzoną głębię wtedy nowego, ot co, wybudowanego i niewypełnionego szkolnego ustępu. Gdzież wtedy sedesy. W głębiach, pardon, sracza zniknęła mi ona, finka, wyśliznąwszy się z mojego jeszcze harcerskiego paska od ciągle harcerskich ale starających się trzymać fason męskich spodni. I miałem tu wielki dylemat czy pozostać, w niestety, niedającym żadnej nadziei uczuciu bezkresności mojej rozpaczy przez długotrwałe patrzenie się za finką w głębię kibla, nawet szanując jego niedawne oddanie do użytku, czy jednak powinien brać tu górę ten musk kolana Kryśki w „ Bella, bella donnie”. Dzisiaj, z uszanowaniem dla finki/tradycja/ to jednak musk kolana Kryśki ciągle mi w głowie. Zgłaszam samokrytykę.

Ta właśnie moja mała ojczyzna-mama, to Izbica Kujawska. Miasto istniejące już ponad 900 lat. Leży 200 kilometrów od Warszawy, gdzie mieszkam. Liczy wg Wikipedii 2700 mieszkańców a od 1962 roku to znaczy od mojej matury tylko 2699 bo brakuje Jej mnie Andrzeja Bartkowskiego. Jeśli nie Jej mnie to mnie brakuje Jej i to bardzo.

Myśl o Niej, mojej małej ojczyźnie-mamie, jest mi zawsze radością mimo, że minęło już 59 lat kiedy z Izbicy wyjechałem.

Może nie byłoby to dziwne, gdybym wiódł swój żywot spokojnie gdzie indziej i tęsknił za miejscem swojego urodzenia. Ja miałem jednak bogaty życiorys. Los mi pozwolił poznać kilkadziesiąt krajów, spróbować pracy arcyciekawej, poznając świat w wyjątkowych okolicznościach, pozostając w sytuacjach towarzyskich i zawodowych przeróżnych dziedzin od naprawdę ciężkiej pracy fizycznej, przez zawiłości intelektualne, często międzynarodowe i międzykulturowe po radość i spełnienie w sferze artystycznej.

Może jest to jakiś, że tak to nazwę , mój feler ale ta Izbica Kujawska jest ciągle dla mnie czymś bardzo ważnym. Nie jestem jednak sam bo mam tu w Warszawie kolegów, autochtonów, warszawiaków – izbiczaków mających dziś po 76 – 85 lat i przy każdej rozmowie i spotkaniu planujących kolejną już podróż sentymentalną do Izbicy Kujawskiej by powspominań, pogłaskać każdy kamień, pójść do starego liceum, posiedzieć tam w ławce pracowni fizycznej, gdzie profesor „Maślak” prezentował nam, dawno temu, w realu, z całym hukiem prawdziwy silnik odrzutowy, którego , zresztą do dziś, nie rozumiem i nie mogę pojąć jak te ciężkie samoloty mogą latać. Ale tam pan profesor Morawski „Maślak” i inni profesorowie poukładali nam w głowie tak, że do dziś, choć w głowach naszych jeszcze wiele rzeczy się nie mieści to na szczęście też się w tych głowach za mocno nie przewraca. Na naszych męskich sentymentalnych spotkaniach myśli unoszą nas w rejony westchnień do naszych pięknych koleżanek, płochliwych abiturientek, które w namiętnej zieleni i seksodajnym szeleście krzaków za salą gimnastyczną naszego liceum, czarowały nas swoimi wdziękami. Piękne jest to, że po ponad pięćdziesięciu latach, ciągle w tych samych koleżankach widzimy anioły. Ciągle jesteśmy o nie zazdrośni, przeżywamy tę samą co niegdyś niepewność czy jesteśmy dostatecznie przez nie doceniani.

Ach, to Licem Ogólnokształcące w Izbicy Kujawskiej. Tysiące absolwentów, dziś profesorów, generałów, biskupów, podróżników, inżynierów,naukowców. Dla mnie i moich kolegów, z którymi mimo ósmego krzyżyka chodzimy dość często „na wódeczkę” to niewyczerpana kopalnia wspomnień.

Ale teraz, kiedy piszę, napływają wspomnienia i refleksje tłumem. Czar starych izbickich wiatraków, kino, spowiedź, miłość młodzieńcza , dom urodzenia….Żeby czasu starczyło by to wszystko opisać, przekazać następnym pokoleniom.

code