ISKIERKA DOBRA

Znowu przybywa mi rok. Uzbierało się już, niestety, siedemdziesiąt sześć. Ciągle nie mogę uwierzyć, że to ja ten Andrzej Bartkowski. Czuję się stale studentem i to takim, który ciągle ma niezdane zaległe egzaminy. Znam, niestety, ten stan z młodości. Ba, zaległe. Bez przerwy napływają nowe i to obszernie rozbudowane pomysły, które stają się obowiązkami i ten czas, cholerny czas, osiągający zawrotną szybkość tak mi bruździ, że go znienawidziłem. A kiedyś był nawet sympatyczny. Chwilowo potrafił przyspieszyć jak byłem coś komuś winien , a też zdarzało się mu niestety spowalniać, szczególnie kiedy afekt kolejnej zakochanej we mnie damy nadmiernie się rozrastał. Nie, żeby się chwalić.

Z tymi napływającymi szybko, nawet mimo pandemii, latami, postanowiłem coś zrobić bo to tak dalej być nie może. Kolega, znakomity poeta Adam Gwara w pięknym wierszu „Będzie zwyczajnie” zaczął mi rozciągać błogą perspektywę po przejściu do innego świata. Ja jednak doceniam świat w którym żyjemy, wiedząc, że nie jest idealnym a jeśli już jest nawet okrutny to zawsze można dostrzec …. iskierki dobra. I o nich właśnie będzie ta relacja. Już całkiem serio chcę tu trochę opowiedzieć i może wywołać refleksje w dyskursie towarzyskim.

Tekst ma związek z datą moich urodzin 2 maja 1945 a może nawet poczęcia w sierpniu 1944, kiedy według niepodważalnych i ze wszech miar słusznych ustaleń Magister Julii Przyłębskiej już powinienem posiadać obywatelską świadomość i prawa. Zapraszam do lektury tego niedługiego tekstu. Mam nadzieję, że może on być dla czytelnika interesujący choć jest bardzo prywatny.

Dnia 23.08. 1944 roku w Warszawie w dzielnicach Targówek, Pelcowizna, Szmulowizna, / ??? / Niemcy ogłosili przez obwieszczenia uliczne i głośniki obowiązkowe stawiennictwo mężczyzn w celu robót publicznych. Zbiórka miała miejsce na ul. Radzymińskiej w Warszawie. Według mojej siostry Aliny /dziś Kucharskiej/, która wtedy miała 8 lat i pamietającej odprowadzenie ojca na miejsce zbiórki ale też mojej matki uczestniczyło w tym marszu na ul. Radzymińską setki a może i kilka tysięcy ludzi. Mężczyzn odprowadzały całe rodziny. Ze wspomnień mojej siostry i opowiadań matki mężczyźni byli zastraszeni komunikatami. Niemcy grozili, że w przypadku niestawiennictwa mężczyzn odbędą się egzekucje rodzin. Mój ojciec, był namawiany wielokrotnie by nie stawił się na miejsce zbiórki. Wielu mężczyzn wtedy ukryło się i dzięki temu przeżyli. Sąsiadka podobno wielokrotnie i usilnie namawiała go na pozostanie i ukrycie się w jej mieszkaniu, we wnęce zasłoniętej szafą, oczywiście ryzykując swoje życie. Ojciec był nieubłagany, nie chciał ryzykować życia rodziny i odprowadzony przez żonę Zofię i 8-letnią córkę Alinę udał się z ul. Św. Wincentego, gdzie mieszkali wtedy moi rodzice na ulicę Radzymińską/na Pradze – prawobrzeżnej Warszawie - kilka kilometrów/. Na drugi dzień rozeszła się wiadomość, że mężczyźni zgrupowani są na Dworcu Warszawa Wschodnia. Matka moja udała się tam i znalazła ojca za ogrodzeniem z setkami innych zatrzymanych. Ojciec przekazał informację, że są tu przekupni Niemcy i prosił matkę o przyniesienie złotych obrączek, które matka przechowywała w mieszkaniu. Pokonując, niestety, duże odległości pieszo zjawiła się ponownie po kilu godzinach na Dworcu Warszawa Wschodnia. Niestety, ale plac, gdzie wcześniej było zgrupowanych wielu więźniów był już pusty. Na drugi dzień, tu już posiłkuję się opowieściami powtarzanymi kilkadziesiąt razy przez matkę, nadeszła wiadomość, która do dziś jest dla mnie trudna do uwierzenia. Otóż, zjawił się w mieszkaniu moich rodziców ….żołnierz niemiecki, który przyniósł kartkę z adresem /ul. św. Wincentego i numer domu/ i tekstem „wyjeżdżamy w niewiadomym kierunku – Władek”. Pokonując barierę językową wyjaśnił, że znalazł tę kartkę przy torach kolejowych przy wyjeździe z Warszawy. Ten fakt dla mnie stanowi do dziś trudną do uwierzenia kwestię. Matka moja w wielu, na ten temat, rozmowach potwierdzała prawdziwość zdarzenia choć też nie mogła w to uwierzyć mając doświadczenia bestialskich czynów Niemców w czasie wojny. Moje całe życie z matką do 2001 roku obfitowało w ciągłe tragiczne wspomnienia z czasów wojny w Warszawie, których do dziś mam w głowie dziesiątki i które utwierdzają mnie w przekonaniu, że niby banalna historia z kartką nie mogła się zdarzyć w realnym świecie. No proszę sobie wyobrazić jeszcze raz tę sytuację. Żołnierz niemiecki znajduje karteczkę przy torach kolejowych, podnosi, czyta, nie rozumie co jest napisane, ale czy naprawdę nie rozumie? Myślę, że natychmiast wie jaką taka kartka zawiera tragiczną treść, rozszyfrowuje adres. Zastanawia się. Jest sam. Myśl, która zmusza go jednak po niewątpliwej burzy sumienia, do zadania sobie trudu i dostarczenia kartki mogła by być, tak sobie wyobrażam , treścią kilku scenariuszy psychologicznych filmów czy teatralnych sztuk. Jest wojna. W Warszawie trwa od 25 dni najtragiczniejsze w historii powstanie. Jest ten temat w każdej świadomości Niemców i Polaków w Warszawie-piekle, w Warszawie-bezsiły, w Warszawie ciągle dającej znaki życia ale już prawie trupie miasta. Kilka raptem dni temu dokonała się tu „rzeź Woli” - największa masakra ludności cywilnej, zbrodnia monstrum, która pochłonęła kilkadziesiąt tysięcy ofiar . A tu….żołnierz niemiecki przynosi polskiej rodzinie znalezioną, wyrzuconą z wagonu karteczkę. Karteczkę, kawałek papieru przy drodze. Karteczkę, wyrok śmierci. Ale, …przynosi ..i starając się, by został zrozumiany wyjaśnia gdzie znalazł. Żołnierz niemiecki….

Ojciec mój został osadzony w obozie koncentracyjnym w Zwickau / KL Flossenburg/, z którego wysłał dwa listy adresowane do brata mojej matki Zenona Wincławskiego mieszkającego w Izbicy Kujawskiej prosząc o przesłanie …cebuli i swetra. Z opowieści kilku mężczyzn z sąsiedztwa, którzy bądź uciekli lub zostali uwolnieni przez Amerykanów/ 23.04.45r/ z obozu koncentracyjnego w Zwickau, do których dotarła matka w 1945 i 1946r. ojciec zginął / zmarł?/ w początkach 1945r. Jeden z sąsiadów, który powrócił z tego obozu świadczył przed sądem w sprawie o poświadczenie śmierci , że widział mojego ojca w obozie na początku 1945r. „ w takim stanie, że nie mógł przeżyć następnego dnia”. Nigdy jednak nie dotarliśmy do twardego dowodu dokumentującego jego śmierć. Poszukiwałem też w Miedzynarodowym Komitecie Czerwonego Krzyża w Genewie – bez rezultatu. Moja matka długo żyła po wojnie nadzieją, że może ojciec wróci, odnajdzie się.

I jeszcze inny epizod z czasu kiedy szykowałem się do przyjścia na świat

Moja matka w dniu 24.08.44r tzn w dniu wywiezienia mojego ojca z Warszawy była w trzytygodniowej ciąży. Akt mojego poczęcia według mojej matki miał miejsce w pierwszych dniach sierpnia 1944r a więc tuż po wybuchu Powstania Warszawskiego. W lutym 1945r.matka była już w zaawansowanej ciąży pozostając bez środków do życia w opustoszałej i zrujnowanej Warszawie. Piszę o tym bo tu nastąpił inny epizod być może interesujący dla historyka ale raczej jako ciekawostka ciągle trwającej machiny wojennej.

Dziadkowie moi ze strony matki, Pelagia i Wincenty Winławscy mieszkali wtedy w Izbicy Kujawskiej. W ich mieszkaniu przez jakiś czas byli zakwaterowani żołnierze rosyjscy /Rosjanie wkroczyli do Izbicy 21.01.1944r/.Relacje między sołdatami-wyzwolicielami a moimi dziadkami były ponoć bardzo dobre o czym świadczą zachowane wspólne zdjęcia. Nie wiem jak przebiegały wtedy sprawy frontowe /początek marca 1944/ ale na propozycję mojego dziadka by ciężarówką pojechać do Warszawy i przywieźć moją ciężarną matkę, moją siostrę i skromny dobytek, zareagowali pozytywnie. Jedynym środkiem wyrazu wdzięczności była podobno tylko wódka ale w znaczących ilościach. Zresztą, jaka mogła być wtedy inna forma rekompensaty – no, teoretycznie pozostaje jeszcze wdzięczność. Wojna wprawdzie trwała, jak się okazało jeszcze dwa miesiące a więc mogła zaczekać.

Dzielni frontowcy zostawili więc chwilowo front zapakowali dziadka na ciężarówkę i wrócili do wcześniej przez nich wyzwolonej Warszawy, raptem 200 km w tył, co przy ówczesnym stanie dróg musiało trwać jednak dłuższą chwilę. Dojechali jednak szczęśliwie. Ba zaparkowali „wóz bojowy” pośród gruzów, przy Wiśle, przeszli po moście pontonowym na Pragę bo ciężarówek nie wpuszczano i po kilku kilometrach dotarli pieszo do mieszkania matki na ul. Św. Wincentego. W drugą stronę każdy dźwigał toboły a pieszy konwój wsparty już był obecnością 37-letniej wtedy kobiety i jej 8-letniej córki. Po ponownym przejściu mostu pontonowego dotarli do pozostawionej ciężarówki. Po wdrapaniu się na platformę ciężarówki matka przycisnęła do serca córeczkę i wskazując na niezmierzone morze ruin rzekła „ popatrz dziecko – to jest Warszawa” . To krótkie zdanie jest do dziś ciągle w pamięci mojej siostry Aliny i powraca przy każdym wspomnieniu. Powrót do Izbicy był mocno zapamiętany przez moją siostrę bo jeden z Rosjan usiadłszy na lalce zmiażdżył jej głowę. W pamięć zapadła też mojej mocno ciężarnej matce, ta powrotna podróż 200 km na tzw. „pace” odkrytą ciężarówką mocno podskakującą na powojennych wybojach a do tego na kilkustopniowym mrozie. Ja tej podróży nie zapamiętałem ale twierdzę do dzisiaj, że pojechałem na ruskiej ciężarówce z Warszawy do Izbicy się urodzić. Wkrótce potem przyszedłem na świat 2-go maja 1945. Ponoć poród miał się odbyć 1-go maja ale matka odłożyła go o jeden dzień bo musiała iść na pochód. I tego jednego dnia mi zawsze brakuje.

Nie mogę się często oprzeć odrobinie humoru ale moje przymrużenie oka na końcu tej niewiarygodnej opowieści bynajmniej nie umniejsza powagi faktu. Ta eskapada miała miejsce. Że udana, to chyba dlatego, że dziadek miał na imię Wincenty i pomógł mu w tym jego święty patron i zarazem patron ulicy, z której wywiózł córkę, wnuczkę i później narodzonego wnuczka Andrzejka, który stał się jego dziadkowym spełnieniem. Niewiarygodna ciągle dla mnie jest sytuacja, w której w tamtym ekstremalnym czasie żołnierze jakiejkolwiek armii świata, niechby nawet nazywała się ona Armia Czerwona i nie wiem za ile hektolitrów wódki zdecydowaliby się na taką lewiznę. Jestem przekonany też, że nie ma takiego dowódcy który by powiedział „posłuszajtie riebiata, Kola bieriet sierżanta, Ivana i Griszu i prygajet w Warszawu, eto wsiewo 200 km, a ottuda priwiezietie siemiu etowo dieda. My budiem żdać was zdes z etoj atakoj na Berlin”. Oczywiście żartuję, ale zadaję sobie często pytanie jak potoczyłyby się nasze losy gdyby ci żołnierze mojej matce i dziadkowi wtedy nie pomogli, kto by się wtedy zdecydował na tak karkołomną wyprawę. No i inne pytanie mnie dręczy co się stało z tymi dobrymi żołnierzami. Kilka dni później opuścili Izbicę i.... pomaszerowali na Berlin.

Te dwie historie, ta z przyniesioną przez żołnierza niemieckiego kartką i ta, niebagatelna, z bratnią pomocą sowieckich żołnierzy są jednak prawdziwe. Moje rozmyślania o tych niewyobrażalnie tragicznych echach wojny i mimo upływu siedemdziesięciu sześciu lat każą mi zawsze wierzyć, że dobro można spotkać także w sytuacjach, w których trudno się go spodziewać.

Iskierka dobra……!

code