OBRAZKI Z ŻYCIORYSU 2

W studenckim biurze ALMATOUR nie tylko pilotowałem grupy francuskich studentów w Polsce ale jeździłem z polskimi studentami po tzw. „demoludach”. Cóż to były za wulkany radości, integracje i totalny studencki luz. Byliśmy z  Politechniki, Uniwersytetu, SGGW, SGPiS –u czy  Akademii Medycznej. Do dziś wiele z tych znajomości kwitnie. W kilkudniowych wypadach „najeżdżaliśmy” nawet takie  wtedy dla nas egzotyczne miasta jak Tallin i Ryga. Były to też pierwsze moje jakże odkrywcze spotkania z  Pragą, Leningradem czy Moskwą. Zwiedzaliśmy oczywiście to co było w programie ale, żeby nie było tak wszystko po katolicku to pamiętam niejedną zbiorową rezygnację z programowego zwiedzania wymuszoną dotykającym wszystkich kacem-gigantem. Czasem, niestety, ofiarą padała nawet Galeria Tretiakowska. Analizowałem głęboko ten temat a wynik moich badań dowodzi, że tak musi być. Studenci są często przez Pana Boga zwalniani z praw kodeksu słusznego postępowania i to się społeczeństwo opłaca. Te wyjazdy były jednak szalone i piękne. Urywałem się często grupie i biegłem do teatrów muzycznych. Rozkoszowałem się operetką oraz  wtedy raczkującym musicalem czy też chyba najlepszym na świecie  baletem, w którym ZSRR nie miał sobie równych. To były moje jakże ważne spotkania z największymi  realizacjami operowymi i baletowymi. Później już nie miałem takich okazji. Niedawno temu miałem przyjemność, a mówię to z wielkim szacunkiem  dla jego sztuki, płodności i talentu, rozmawiać z Januszem Stokłosą, który razem  z  mistrzem Januszem Józefowiczem są bardzo aktywni  w dzisiejszej w rosyjskiej sferze sztuki scenicznej. Otóż, usłyszałem, że ta gwiazda rosyjskiej sceny muzycznej przybladła. Nie chcę uwierzyć. Chcę utrzymać w wyobraźni i pozostać  przekonany, że ten naród  mimo, niestety,  skłonności do akceptacji  wątpliwej jakości kierunków politycznych i gospodarczych to jednak  scenę opanował perfekcyjnie. Gdybym chciał określić jakość rosyjskich prezentacji muzycznych jakie udało mi się w życiu  obejrzeć  to szukałbym odpowiedzi w najlepszej  kategorii wysokiej sztuki i  kultury.   

Wiem, podniosą się tu głosy przeciwne, ale niech tam. W każdym razie wtedy tę sztukę przeżywałem najmocniej. Wieczory spędzone w Teatrze Bolszoj  czy w Pałacu Zjazdów zostały mi w pamięci na całe życie. Niewyobrażalne dzieła sztuki Ermitażu i pałaców  przepięknego Leningradu /dziś St.Petersburga/ były przeze mnie zawsze oglądane zimą i niestety w ponurej estetyce komunistycznej, szczególnie widocznej w zbliżeniach. To jednak zawsze zniewalała architektura, uroda i magia tego miasta. Wciąż się zastanawiam nad tym jak kiedyś mogły takie cuda powstawać, skąd władcy i inwestorzy brali takich artystów. Gdzie, w jakich porodówkach oni się rodzili, w jakich szkołach brali nauki, kto ich uczył, na jakim papierze rysowali swoje projekty, ile to musiało mieć kopii.  Skąd brali budowniczych, ile te realizacje musiały trwać  i tysiące innych pytań gnębi mnie ciągle kiedy widzę St.Petersburg, Wiedeń, Rzym, Paryż ale i tysiące miejsc na świecie, które rzucają mnie na kolana przed geniuszem ludzkim. Wyobraźnia ciągle mnie zmusza do porównań człowieka nawet wykształconego a zdolnego albo niezdolnego zarobić na chleb z człowiekiem trwającym przez wieki, tworzącym cuda i zdolnym zachwycać pokolenia. Pomijając okoliczności, które mogą mocno i równie warunkować działanie w obu przypadkach. Przychodzi mi tu na myśl książka Ryszarda Kapuścińskiego „Podróże z Herodotem”, gdzie autor, z kolei za historykiem Herodotem zastanawia się nad trudnymi do zrozumienia faktami starożytności. Mnie szczególnie utkwiło rozmyślanie nad chociażby młodziakiem Aleksandrem Macedońskim, który złamał potęgę  imperium perskiego. Jak toczyć takie wojny, jak dotrzeć wtedy słowem do mas, jakich argumentów użyć, jak wyżywić tak ogromną armię, jak ją wyszkolić. Dzieją się rzeczy niewyobrażalne, a jednak. Ba, mnie nawet dręczy myśl jak można było w latach 50-tych w krótkim czasie postawić Pałac Kultury i Nauki. Wiedziałem, że musnę chociaż mój ulubiony temat wskazując na nimb wielkiego wujka Stalina. Proszę jednak by kiedyś wchodząc do PKiN  dotknąć murów, kolumn, spojrzeć do góry. Ja jestem inżynierem ale trudno mi sobie wyobrazić ten projekt a realizacja tego kilka lat po wojnie, w gruzach Warszawy? Ja aż się dziwię, że ciągle się tak dziwię.    A cóż dopiero ekscesy, które odbywają się w tej chwili na….Marsie? Geniuszu mózgu ludzkiego, jesteś  powalający! „Ach, życie , życie, kocham cię nad życie”, że sięgnę po komentarz Wojtka Młynarskiego, też geniusza.

         Jeszcze wrócę na chwilę do tych moich podróży studenckich. Na Sylwestra 1972/73 wyjechaliśmy autokarem marki Jelcz /„ogórkiem”/ do Budapesztu. Był niemiłosierny mróz a wysiadło ogrzewanie w naszym „ogórku”. Wkładałem w spodnie Trybunę Ludu  i Żołnierza Wolności, najsłuszniejsze wtedy gazety  wliczone w podróż i rozłożone  na półkach autokaru a nadto   przykrywałem się nawet papierami po kanapkach, które wziąłem na drogę. Dojechałem nad ranem do Budapesztu w uściskach siedzącego obok mnie strasznie chudego studenta ze szkoły oficerskiej. Pozdrawiam kolegę, dziś z pewnością emerytowanego  już pułkownika lub generała. Ciepła twojego ciała, generale, w tamtą węgierską noc nie zapomnę. Pojechaliśmy prosto do budapesztańskiej zajezdni autobusowej, gdzie nie wiem jakim językiem kierowcy się porozumieli i nasz pojazd wzięto „na warsztat” a my, grupa czterdziestu  studentów, skierowani  zostaliśmy  na dużą,  pustą salę zebrań partyjnych, której jedynym elementem dekoracyjnym była  dość, tandetna reprodukcja sylwetki Włodzimierza Illicza Lenina. Cienka ramka dzieła znajdowała się 20 centymetrów nad podłogą. Naprawa autokaru trwała i trwała. Nikt się nie mógł dowiedzieć kiedy się skończy bo niby w jakim języku. Dziś jakże sympatyczny Orban posuwa po angielsku a wtedy to na Węgrzech nawet do restauracji nikt nie mógł trafić bo skąd niby można było wiedzieć, że to Étterem.  Ale restauracji to tam nie było. Był mały barek dla ekip remontowych, w którym gablotka chwaliła się  socjalistycznym produktem mięsopodobnym ale dla nas niestety niedostępnym bo nie mieliśmy jeszcze węgierskich forintów a zajezdnia znajdowała się na przedmieściach Budapesztu. Spędziliśmy tam cały dzień i całą noc drzemiąc na krzesłach na których towarzysze partyjni zajezdni wysiadywali wcześniej przyjaźń węgiersko-radziecką. Następnego dnia przyszły dwie dobre wiadomości. Pierwsza  to ta, że jedna strona ogrzewania w naszym „ogórku” już działa. Druga natomiast, że  uruchamiają nam kredyt w barku zajezdniowym i będziemy mogli uregulować rachunki po Sylwestrze pod rygorem nie wypuszczenia nas z Węgier w przypadku niezapłacenia. Zaczęliśmy więc korzystać z dobrodziejstw  barku zaspokajając głód i tu przyznam, że trochę w nadmiarze… łaknienie. Doceniliśmy bukiet smaków, słynnego w naszej ojczyźnie „węgrzyna” podawanego nam z beczki, na krechę. Zajezdnia autobusowa w Budapeszcie, w ten ostatni dzień roku 1972, stała się areną peanów dla  upragnionej socjalistycznej przyjaźni polsko-węgierskiej. Ale też pieśni sławiącej wino, żądzy przygody ciarkami przenikającej ciało i duszę, idei „Polak, Węgier  dwa bratanki…..” i radością przygotowującą nas do nadejścia nocą Nowego Roku 1973.  Restartu,  zwiastującego dalszy rozwój przyjaźni między naszymi narodami jeszcze silniejszy niż już jest.  Choć to prawie niemożliwe.  Na tym polu już poczynił maksymalne wysiłki Pierwszy Sekretarz PZPR Edward Gierek ale i inżynier Karwowski przywożąc na znak przyjaźni do Budapesztu…. kryształ,  a nadto też,  od socjalistycznych władz Węgier otrzymując równie piękny…. kryształ. Obydwa były czeskie.

       Ja wtedy byłem już na studiach podyplomowych i ta podróż była adresowana do tej grupy studentów, choć byli i studenci Politechniki z ostatnich lat. Zaznaczam to by zwrócić uwagę na naszą studencką, wątpliwej jakości,  ale już pewną dojrzałość polityczną.  W pewnym momencie, w szczycie naszego uniesienia emocjonalnego jeden ze studentów Politechniki  podszedł do wspomnianego wcześniej portretu Lenina, podniósł go z haczyka i delikatnie postawił na podłodze dwadzieścia  centymetrów niżej. Pamiętam, że powiedział wtedy coś  w rodzaju „ no, Wołodia, przybastuj”/?/. Wypiliśmy jeszcze kolejkę  /może nawet dwie?/  „węgrzyna”, ciągle na krechę. W ogólnej wesołości mimo zmierzającej do połowy drugiej doby pobytu w ciemnej i zimnej  sali zebrań towarzyszy węgierskich. Ileż razy w tej sali musiano podejmować twórcze partyjne dyskusje, że wyobrażę sobie jaką radością i wdzięcznością dla towarzyszy radzieckich musiała ta sala  rozbrzmiewać po okazanej bratniej pomocy w stłumieniu „kontrrewolucyjnego powstania”  w roku 1956.

       Przychodzi wspaniała wiadomość o gotowości grzania drugiej połowy naszego Jelcza. Jest więc  szansa na straconą już nadzieję zaplanowanego Sylwestra w jednym z klubów   razem z węgierską bracią studencką. Ogrzanym już z dwóch stron „ogórkiem” zjeżdżamy popołudniem do hotelu, w którym mieliśmy się znaleźć już dzień wcześniej. Jak się okazuje hotel oczekuje nas z honorami. Kierowani jesteśmy do sali konferencyjnej, zasiadamy, oczekujemy powitań, i oto z kilkuosobowego prezydium zaczynają napływać ku nam przemowy, w naszym przekonaniu słowa powitania w niestety trudnym języku węgierskim. Do akcji wkracza obecny przy stole prezydialnym tłumacz, którego powolny tubalny głos, kalkulujący każde słowo podał krótką ale ważną treść:  „towarzysze, wasza grupa w dniu dzisiejszym, na terenie zajezdni autobusowej Budapesztu dopuściła się znieważenia wodza Rewolucji Październikowej bezczeszcząc jego portret. Towarzysz kapitan oczekuje od uczestników wskazania  winnego”.  Konsternacja, mroczna atmosfera na sali i cisza trwały  długo. Spodziewano się  naszych zeznań dając do zrozumienia, że i tak wiedzą kto dopuścił się tego haniebnego czynu.  Zdjęcia wodza z haczyka. Nikt nie pisnął słówka ale niestety sam bohater w pewnej chwili nie wytrzymał i powiedział: tak, to ja. Był to przemiły student kończący politechnikę, wysoki, przystojny i bardzo dowcipny. Nie mam kontaktu ale pragnąłbym gorąco dziś go  odnaleźć i się z nim uścisnąć. Mocno. I może razem wypić „węgrzyna”.  

         Ciąg dalszy był tragiczny, aż trudno uwierzyć. Chłopak opuścił hotel w kajdankach w towarzystwie mundurowych już czekających przed salą. Kilkudniowe nasze demonstracje pod Ambasadą Polską w całą sylwestrową noc.. Absolutna, bo jakże by inna, ignorancja ambasady. Apele do policji węgierskiej. Nasze wizyty w różnych placówkach administracji z żądaniami, prośbami a  wreszcie błaganiami o zwolnienie kolegi. Nic. Brak reakcji.  Nasza całkowita rezygnacja z całego programu pobytu 40 - osobowej grupy. I wreszcie powrót z upokorzeniem i zostawionym kolegą. Z późniejszych informacji wiem, że powrócił pociągiem w asyście konwojentów po kilku tygodniach i został wyrzucony z Politechniki. Ot, taka ciekawostka z tamtych lat mojej młodości.

         To taka sobie sytuacja z długiego mojego pobytu w krainie PRL. Moje impresje z tego ciekawego okresu spisałem  satyrycznie  w tomiku „PRL- kabaretowo – wiersze, ballady, piosenki,  Andrzej Bartkowski”. / dostępny w Internecie /?//  

               Wspomniałem już wcześniej o tym moim życiowym farcie. Mnie, jakoś dobrze się wiedzie, nie mam prawa narzekać i czasem mam przez to wyrzuty sumienia. Wiem, że kiedyś przyjdzie czas na  pokutę. Przygotowuje się.  

         Tymczasem następuje rok 1973. Kończąc szkolenia i zdobywając stosowne uprawnienia staję się zawodowym pilotem grup zagranicznych. Od tego czasu, jako pracownik ORBIS-u  przez 18 lat w Polsce pilotuję grupy francuskie, szwajcarskie i belgijskie a czasem nawet kanadyjskie a za granicę jeżdżę kierując polskimi grupami turystycznymi do bardzo wielu krajów świata. Nawet na Kubę i do Wietnamu. Staję się też kilkadziesiąt razy kierownikiem rejsów, czarterowanych przez ORBIS  luksusowych statków pasażerskich.   

To wielka turystyka i odpowiedzialność. Statki radzieckie, naprawdę luksusowe,  ale też nasz „Stefan Batory” unoszą na pokładach od 300 do 800 osób i w co trudno dziś uwierzyć są to polscy turyści. Pływamy po Morzu Śródziemnym, Północnym, Bałtyku i Atlantyku. Zwiedzamy porty i zabytki, bawimy się na statkach a…. komunizm w Polsce kwitnie. Zaczyna się jedna z największych przygód mojego życia i wspaniałe spełnienie zawodowe. 

         Najpierw, trochę przez znajomości, pilotuję w Biurze Turystyki Zagranicznej PTTK kilka pierwszych grup do Libanu i Syrii. Jakież to były fantastyczne podróże. To już 48 lat temu. Do dziś przechowuję  jak relikwie kilkadziesiąt maczkiem zapisanych pożółkłych kartek z moich przygotowań do tych podróży. Czego tam  nie ma. Poezja pustyni, wiersze nomadów, historia …Fenicja, Babilonia, Persja. Są też moje rysunki techniczne świątyni Jowisza w Baalbek z interesującą adnotacją – „monolity kamienne w fundamentach świątyni = 60 czołgów T-34”. Dziś sprawdziłem i zgadza się. Ówczesny czołg T-34 ważył 26 ton a trzy takie jak w posadowieniu świątyni  monolity kamienne w odległych dużo niżej i  900 metrów dalej  kamieniołomach ważą wg najnowszych obliczeń ok. 1000, 1240  i 1650 ton. Jak takie bloki można było przenosić i precyzyjnie układać w konstrukcji  świątyni. Do dziś jest to nierozwiązana przez naukę kwestia. Ta imponująca, olbrzymia  rzymska budowla  swą dostojną kolumnadą do dziś króluje w przepięknej i wielkiej dolinie Bekaa otoczonej dumnymi górami Liban i Antyliban.

       Zatrzymałem się chwilę przy tym opisie, umyślnie. Chcę zwrócić, nawet sobie, uwagę na piękno i magię tego świata, nieskończoność ludzkiego talentu, mocy człowieka  i na dar niebios, że możemy podziwiać niewyobrażalny wręcz klejnot architektury w oprawie cudownej natury.   Ta świątynia Jowisza w Baalbek to  jeden z pierwszych fragmentów mojego kilkudziesięcioletniego podróżowania a jakim mnie uczynił bogatym. Było potem jeszcze wiele miejsc na  świecie, które mnie zachwycały, dzieł sztuki czy cudów natury. Zawsze l na bardzo solidnie się do tych spotkań przygotowywałem  i ciągle  zachowuję w pamięci nawet szczegóły ich historii i urody.

        Snując wspomnienia z podróży najczęściej, generalizując, wymieniamy nazwy miast, a każde z nich to tony tomów ich przebogatej historii, zabytków, wspaniałych dzieł sztuki i tajemnic.

        Miasta.  Już w tym rozdziale wspomniałem o gigantach europejskich ale są też  miasta-giganty Dalekiego i Bliskiego Wschodu z jakże odrębną  kulturą i tajemnicami, miasta Ameryki czy Afryki, te dzisiejsze jak i funkcjonujące wiele wieków temu. No i wreszcie miasta świata arabskiego. Islam z jakże inną niż wszystkie dotąd kulturą i kolorytem pojawił się  „raptem” czternaście wieków temu ale jakże zmienił świat. A miasta świata arabskiego nawet dzisiaj,  to mimo zachłyśnięcia się  nowoczesnością,  zachowują ciągle klimat dla wszystkich bajkowy. Tam ciągle  świeci „cudowna lampa Aladyna”, tam ciągle trwa czar „baśni tysiąca i jednej nocy”, tam policja zupełnie olewa ruch latających dywanów, które potrafią frunąć w każde niemożliwe do określenia miejsce. Tam gdzie zaczyna się  lub kończy bajka, tradycja czy  sura Koranu i zaczyna lub kończy się prawda. Miałem szczęście być w miastach arabskich w wielu krajach i zawsze było to dla mnie wielkie spotkanie ze światem innym, ciekawym, inspirującym. Często trudnym do akceptacji, nawet wstrząsającym  ale  równie często imponującym.  Przytoczę choćby taką ciekawostkę  o układzie przestrzennym miast i miasteczek arabskich, który za każdym razem mnie urzeka. Ten czasem zwany chaotycznym ale też wegetatywnym bezładzie krzyżujących się ulic na podobieństwo gałązek.  „Miasto gałąź drzewa. Z dużych uliczek, mniejsze, z mniejszych malutkie, z malutkich już tylko pasaże, korytarze krzyżujące się pod różnymi kątami, czasem jeden nad drugim jak gałęzie drzew. Architekci nazywają to planem wegetatywnym, a my zapominamy, że istnieje inny współczesny świat i wchodzimy do kilku meczetów, meczecików, choć nie wolno, ale bakszysz dla nawet srogiego odźwiernego powoduje wyjątkowe załatwienie z Allahem zmiany przepisów. Głos muezinów z minaretów wtopionych w medinę meczetów nadaje naszej tu bytności wymiar niemalże mistyczny. Czujemy, że uczestniczymy w czymś wielkim” – to cytat z rozdziału „Och, Tunezjo”, relacji z mojego i mojej Ireny tête-à-tête z interiorem tego pięknego kraju./

       Wprost zrozumieć  nie mogę siły i piękna takich arabskich miast jak Granada czy Kordoba /dziś hiszpańskich/, tajemnic i czaru Marakeszu czy Fezu w Maroko lub Oranu czy Algieru w Algierii. Tym bardziej, że po tych egzotycznych miastach i prowincji Afryki Północnej podróżowaliśmy z kolegą ….autostopem. Potem było jeszcze wiele  miast arabskich, które ciągle jeszcze rozpalają we mnie ogień przygody, że wymienię największe jak Kair i miasta Egiptu, Bejrut, Aleppo czy święte dla świata arabskiego miasto Damaszek.

            Damaszek, najstarsze, nieprzerwanie zamieszkałe miasto na świecie. Jakie piękne. Ileż kultur od III tysiąclecia p.n.e. Miasto aramejskie, asyryjskie, babilońskie, perskie, egipskie, greckie, rzymskie, bizantyjskie i wreszcie od 635 roku arabskie. Pełne dostojności i świętości  Islamu. Zabytków bez liku  z Wielkim Meczetem, cudem architektury muzułmańskiej . Byłem tam kilka razy zawsze wpadając w zauroczenie i zadumanie nad mocą historii, szacunkiem dla panujących tam w przeszłości  kultur i tradycji.   

        Kiedyś  wymyśliłem taki sobie żart, że będąc w Syrii napisałem taki króciutki wiersz „I w Syrii, się syr ji”. Dziś,  w obliczu tragedii tego kraju żaden żart nie wydaje mi się stosownym. Śledząc  relacje filmowe i prasowe nie mogę uwierzyć w to co uczyniono z Damaszkiem, Aleppo i całą Syrią i jej mieszkańcami. I ta tragedia , o zgrozo, trwa. Bez szacunku dla historii i wartości życia ludzkiego.

              Turystyka stała się dla mnie spełnieniem. Odkryłem w niej wyjątkową okazję dla swojej życiowej roli. Mogłem tu zrealizować dziesiątki marzeń jakie tkwią w każdym inteligencie, ambitnym , pragnącym się realizować i być potrzebnym. Turystyka wypoczynkowa wtedy prawie nie istniała. Turystykę tamtych PRL-owskich czasów można w pewnym sensie nazwać handlową chociaż w turystyce zorganizowanej wówczas pod znakiem Orbisu nurt handlowy z poznawczym mocno rywalizowały ze sobą.

Taki mały tekścik o podróżującym wtedy po zagranicy Polaku:

…..sprawdza jeszcze na dworcu wizytówki odbiorców
ha! przez miesiąc nie będzie stał w kolejce po mięso
z elegancją i szykiem w tetatecie z celnikiem
dowcipkuje, żartuje... chociaż nóżki  się trzęsą

bo w walizce suszarki, karton gumy, wiertarki
dziewięćdziesiąt pięć kremów Nivea
trzy lornetki na paskach, kryształ, cztery żelazka
tak turysta się w podróż wybiera.”

Rodak za dużo zapłacił  w ORBIS-ie by tylko oddać się handlowi i w chwilach wolnych, zachłanny był na prawdziwą turystykę i poznanie świata.. A wtedy już czaiłem się ja,  z moim warsztatem. Łapałem go w sieci i buch mu o Dionizosie, Tezeuszu, co otrzymał od Ariadny nić, dzięki której wydobył się z labiryntu Minosa, o Bizancjum i Konstantynopolu, o Fidiaszu, tympanonie  i tryglifach. Boże, jak ja to lubiłem.  A on, turysta skoro opłacił komentarz pilota to, naturalnie, korzystał i to jak cholera, z tych należnych mu wiadomości ku mojej dużej  satysfakcji. To ja, go,  turystę, jeszcze mocniej. Bach mu o misteriach eleuzyjskich, o Eurydyce i Orfeuszu. A on, turysta, panie Andrzeju ale wczoraj obiecał nam pan, ze będzie o walce bogów z gigantami. No to ja to, i tamto.  Grzałem mikrofon. A on, turysta, zaczynał mnie słuchać i uciszał niektórych. A później,  oni też,  nie tylko słuchali,  ale zaczęliśmy, wolne od handlu chwile, wypełniać rozmowami, które były… piękne. No, naprawdę piękne…kiedy następował czas, że naszymi wspólnymi znajomymi byli Apollo, Herkules, Atena, Demeter, Posejdon czy nawet towarzystwo z niższej półki jak Prometeusz czy  jego brat Epimeteusz, no, ten ciężki frajer co to  poślubił podstawioną przez Zeusa Pandorę, która ze swojej puszki wypuściła na ludzkość wszystkie nieszczęścia. Ta moja praca miała sens.  Także pilotując Francuzów po Polsce w pierwszych dniach ich pobytu mówiliśmy tylko o francuskiej kuchni, francuskich obyczajach  a w ostatnich dniach …. wyłącznie o polskiej historii, kulturze, polityce i  problemach polskich. Tych problemów w Polsce w latach komunizmu mieliśmy w nadmiarze ale też  starałem się mieć w zanadrzu dla moich Francuzów wiele naszych literackich, muzycznych a i historycznych dum, które powodowały wielokrotnie  wielką sympatię dla słowa Polska, tak ważną, choć trudno ją zmierzyć. Choć do dziś tkwi we mnie pobłażliwość Francuzów dla nas „Polaczków”, zagubionych w tym upiornym systemie , mimo ich starań trudna do ukrycia.

         No cóż, robiłem wtedy co mogłem ale moja moc była, niestety, mniejsza od wielce przekonującej siły komunizmu. 

         Może ktoś się śmiać ale postrzegałem wtedy tę pracę misyjnie. Siedziałem nocami z kilkoma książkami przygotowując się do dnia następnego, w którym musiałem nadawać do autokarowego mikrofonu przez kilka godzin i odpowiadać na czasem bardzo trudne pytania. Musieć,  to nie musiałem ale to trzymanie mikrofonu, bez przerwy, np.  na trasie z Warszawy do Krakowa było dla mnie satysfakcją.  Dziesiątki tysięcy kilometrów tyłem do jazdy, przodem do czterdziestu cudzoziemców, wtedy, kiedy oni nijak nie mogli zrozumieć naszego ustroju a i my Polacy byliśmy kompletnie zaplątani. Teraz nasuwa mi się tu paralela. Obserwując dzisiejszą politykę zadaję sobie pytanie czy ja nie wymagam porady psychiatrycznej. Nie rozumiem co się dzieje. Skąd wzięło się takie społeczeństwo, które nie chce wolności słowa czy niezależnych sądów. Ciekaw jestem jaką bym dziś dał na to odpowiedź przyjaznym cudzoziemcom, którzy przecież wybrali podróż do Polski przez sympatię dla polskości. Dziś mam kontakt z przyjaciółmi we Francji. Rozmawiamy nieraz bardzo długo. Nie rozumieją obecnej sytuacji w Polsce a ja im nie umiem pomóc. Tez nie rozumiem.

         Jednak tęsknię do tamtych chwil. Ciężko mi było, kiedy nastawał czasem tzw.  „brak sezonu” lub  nawet  stan wojenny i był „…brak turystów”. Przytoczę tu fragment mojego wiersza o pilotach Orbisu z tego okresu. Dzisiejszy okres pandemii z pewnością powtórzył tę sytuację w środowisku turystycznym…..

Bo gdy turystów brak

i brak sezonu

nie masz roboty - siedzisz w domu

to składasz rękę w garść, o tak

i gadasz, jak do mikrofonu.

Proszę Państwa,

wiecie że,...

Fidiasz  to  geniusz!

a Picasso... zostawił światu sztuki kawał!

Mesdames, Messieurs

tutaj, niedawno temu

nie było nic, a jest... Warszawa!

Teatr grecki, fryz, tympanon

Allach, Mahomet, Chrystus, Mojżesz

lub znów egipski w sztuce kanon

kapitel joński - proszę spojrzeć

warto spojrzeć!

warto poznać!

et voila...

bez tego żyć nie można…

któż to zrozumie trubadurzy?

myślę, że oprócz was  -  niektórzy.”

         Och,  minęło, niestety . To wszystko opisałem wierszem w tomikach  „PRL kabaretowo”, oraz „Graj tango” które chyba jeszcze dostępne są w księgarniach a wydane były w 2014,  albo można je nabyć w Internecie. A gdyby co,  to mam jeszcze trochę w zapasie. Na łamach tych moich opowieści będę jeszcze kilka razy wracał do tych kolorowych podróży. Ten okres był wielką przygodą w moim życiu ale zaraz się okaże, że nie ostatnią.

        Przychodzi rok 1990 a z nim wielkie zmiany. Także w człowieku. Czuję, że mimo uwielbianej przeze mnie pracy chyba się wyeksploatowałem. Mam czterdzieści pięć lat. Muszę zrobić coś znaczącego. Jak w przysłowiu z tym domem i synem. Oczywiście rodzinnie jestem już spełniony. Mam piękną żonę i dwie piękne córki /rozdział „Rodzina”/.Okoliczności sprzyjają. Otwieram prywatne biuro podróży. Zamysł by organizować podróże muzyczne. Ściągać melomanów do Polski. Dlatego -  „Mazurkas”. Moje doświadczenia wskazywały, że Polska cudzoziemcom kojarzy się z wódką i z Chopinem. A Chopin z Mazurkami. I miałem rację. Ciągle od cudzoziemców słyszę, że nazwa trafna. Gorzej z Polakami, dla których nazwa jest dziwna. Przez trzydzieści jeden lat stała się jednak sztandarem. Dziś nasze biuro znane jest na świecie.Trudno sobie wyobrazić początki naszego biura. Wtedy nawet nie wiedzieliśmy co to faks i komputer. Owszem był telefon ale co powiedzieć takiemu Francuzowi, który odezwał się z tamtej strony po moim trzygodzinnym wykręcaniu kierunkowego? Allo! Monsieur,  przyjeżdżaj Pan szybko do Polski bo ja mam biuro Mazurkas i decyduj się pan szybko bo zaraz połączenie będzie przerwane  a ja nie mam zdrowia tak siedzieć i godzinami wykręcać kierunkowy 0-33. Nasz kapitał to było wtedy trzech  wierzących w powodzenie wspólników. Znaliśmy w trójkę francuski, niemiecki i angielski i uzbieraliśmy razem około trzydzieści tysięcy dolarów z czego dwadzieścia tysięcy wydaliśmy na nasz pierwszy autokar i to taki rzęch, że wymagał następnych dziesięciu tysięcy dolarów, żeby zapalił, nie mówiąc nawet, że zaczęliśmy od wymiany tzw. szpilek, na których teoretycznie powinny się trzymać koła.

Teoretycznie. Nasz rumak nazywał się Volvo. Kupiłem go telefonicznie w Belgii przez znajomego. Zapłaciłem z góry i przyjechałem po odbiór.  Garażysta,  biorąc mnie za belgijskiego pośrednika  i widząc moją bladą twarz powiedział „Monsieur, niech się pan nie przejmuje, przecież ten złom idzie do Polski a tam łykną największe barachło”. Nigdy już później nie usłyszałem większego komplementu dla mojego francuskiego. Okrążyłem ten wrak kilka razy i…nie mogłem znaleźć silnika. Wtedy, nic nie mówiąc, poszedłem do automatu i wypiłem trzy mocne kawy. Cholera , mieli już wtedy automaty do kawy nawet w garażach rzęchów. Po kawach,  przyjechało belgijskie pogotowie i obudziłem się już w mieszkaniu znajomego, który podał mi trzy  informacje w następującej kolejności: pogotowie bierze na siebie,  ciśnienie miałem 230/170 , no a jeśli chodzi o silnik to takie historyczne egzemplarze Volvo mają go… pod podłogą i można do niego zajrzeć odkręcając właz w środku autokaru. Sprowadzenie naszego Volvo do Polski to było „Indiana Jones” a moja zimna krew była nawet o ciut zimniejsza niż krew Harrisona Forda. Przestałem wtedy wierzyć w historyczną, niemiecką jakość kiedy zbierane w pobliżu niemieckiej autostrady, niemieckie cegły,  kruszyły się pod naporem ustawicznie otwierających się drzwi autokaru.  Żaden scenarzysta komedii czy filmów grozy nie wymyśliłby tak spektakularnego kichania silnika. Jak ten czort pod podłogą potrafił szarpać wielkim autokarem. Mścił się za niedostrzeganie go przez długi czas oczekiwania na naiwnego klienta rupieci. Co kich silnika, to klapy od bagażników klap i  klap.. i otwierające się drzwi miażdżą ….niemieckie cegły. Szwedzka, … w końcu, stal i szwedzkie spawy - bo Volvo,  trzeszczą złowieszczo. Pootwierały się i to z hukiem  klapy wywietrzników w suficie, zwane z niemiecka a więc solidnie szyberdachami. I tu zacząłem Bogu dziękować, bo szczęście w nieszczęściu,… przynajmniej nie ma klapy do silnika.

       Po doprowadzeniu naszego Volvo do względnej przytomności byliśmy znowu bez grosza. Cudzoziemcy w Polsce jeszcze się nam nie pojawili. Ale tu dała o sobie znać moja miłość do …baletu, a może i …balecików. Żartowałem. Zaczęliśmy więc  od organizowania podróży do… Teatru Wielkiego w Łodzi na  balet „Grek Zorba”. Były wielkie śniegi ale autokar wytrzymał. A ja, dobrze zapamiętałem tamtą śnieżną zimę 1990. Tamto doświadczenie  było mi sztandarem dla słuszności poczynań  na rzecz każdego przejawu kultury, że „l'effort  vaincra”  czyli wysiłek zwycięży i warto pchać się w ten kulturalny interes-widmo. Nie brakło nam wtedy chętnych, żeby w te śniegi, wieczorem, pchać się z Warszawy po niepewnych drogach i niepewnym /bo pewnych nie było/ autokarem do Łodzi na …balet „Grek Zorba”.

Ten niezwykły balet, Mikisa Theodorakisa  w idei spektaklu, choreografii, reżyserii i gwiazdorskim wykonaniu roli głównej LORCA MASSINE  w Teatrze Wielkim w Łodzi później był grany w Warszawie. Stał się, słusznie, niezwykle popularny,  ale wtedy, w 1990 roku  był po raz pierwszy wystawiony w Polsce przez Dyrektora Teatru Wielkiego w Łodzi Sławomira Pietrasa, z którym dziś jeszcze mam zaszczyt współpracować organizując  koncerty w ramach naszego mecenatu sztuki.  

          Tu właśnie zaczął się nowy etap w moim życiu, który trwa do dziś. Tysiące przygód i zdarzeń. Rozwija się biuro podróży „Mazurkas”. Ale o tym w następnym odcinku „OBRAZKI Z ŻYCIORYSU  3”

code