OBRAZKI  Z ŻYCIORYSU

        Dziewięć miesięcy przed moim urodzeniem, moi rodzice przytulili się  i  z pewnością powiedzieli sobie, że bardzo się kochają. Było  to w Warszawie,  w piwnicy  pełnej struchlałych ludzi  w  pierwszych dniach sierpnia 1944 a więc zaraz po wybuchu Powstania Warszawskiego. Z opowiadań matki  niebo nad Warszawą było pełne ognia i trwały bombardowania. Taką właśnie scenę, pełną miłości, zobaczyłem w ostatnią niedzielę  1-go sierpnia 2021roku oglądając już kolejny raz  film Jana Komasy  „Miasto 44”. Mój przyjaciel Andrzej Hulewicz tłumaczy tym fakt, że jestem wybuchowy. Dziewięć miesięcy upłynęło i dnia  2-go maja 1945, cały różowiutki,  przychodzę na świat, który jest wtedy niestety szary i  już nie w Warszawie ale w Izbicy Kujawskiej. W międzyczasie  mój Ojciec wywieziony z Warszawy  w połowie Powstania Warszawskiego zaginął i nigdy nie został odnaleziony. Najprawdopodobniej zginął w obozie koncentracyjnym w Zwickau  /KL Flossenbürg/.  Mama moja w marcu  1945 roku z moją dziewięcioletnią siostrą Lilą wyjechała z prawie pustej Warszawy i pojechała do dziadków. Opisałem tę historię dokładnie w rozdziale „Iskierka dobra”. Ja natomiast,  w brzuchu Mamy pojechałem na ruskiej ciężarówce urodzić się w Izbicy Kujawskiej. Niewiele z tej podróży pamiętam ale Mama opowiadała, że Ruscy byli bardzo uprzejmi i opiekuńczy. W końcu, przyjaciele. Analiza medyczna, akuszerki pani Zacharkowej, ciąży mojej Mamy przewidywała  rozwiązanie w dniu 1-ym maja. Jednak prawdopodobnie wielkie poczucie socjalistycznej odpowiedzialności jakie się wtedy spontanicznie rodziło w społeczeństwie, mimo trwającego jeszcze pod Berlinem frontu, kazało Mamie uczestniczyć w pierwszym pochodzie pierwszomajowym i przez to przenosić ciążę o jeden dzień. Ujrzałem więc świat 2-go maja. Niby nie ma to większego dla świata znaczenia ale niestety dla mnie ma. Przez całe życie ciągle mi tego jednego dnia brakuje.

        W Izbicy Kujawskiej pozostałem do matury w 1962 roku a więc przez 17 lat bo poszedłem do szkoły jako sześciolatek i mimo to podobno dawałem sobie znakomicie radę z programem nauczania niewątpliwie kontrowersyjnym w tamtym czasie.  I to, wychodząc na człowieka. Wprawdzie , z tym wychodzeniem na człowieka to jest  na razie tylko moje zdanie.

      Z pobytu w Izbicy Kujawskiej  mam mnóstwo wspomnień. Z pewnością  nie najważniejsze ale bardzo kolorowe  to…jechanie na świni,  kiedy miałem pięć lat. Dziadek mi sprawił uprząż na świnię, którą hodował sobie na emeryturze i przejechałem na niej przez całe miasto  z ulicy Żwirki i Wigury do Augustynowa, do knura w gospodarstwie pana Brzezińskiego. Tę barwną historię zamieszczam w rozdziale „List do wnuczka”.

       No i Licem Ogólnokształcące w Izbicy Kujawskiej. Tysiące absolwentów, dziś profesorów, generałów, biskupów, naukowców.  Dla mnie i moich kolegów, z którymi mimo moich siedemdziesięciu sześciu lat chodzimy dość często „na wódeczkę”  i „gęsi pipek” to niewyczerpana kopalnia wspomnień. Jedno z nich ale niebagatelne i do którego ciągle wracamy to, kiedy w namiętnej zieleni i seksodajnym szeleście krzaków za salą gimnastyczną naszego liceum, w tzw. wałach,  jeszcze niesprawni w czułościach czarowaliśmy  płochliwe abiturientki naszą  młodzieńczą urodą, lekturową elokwencją i czasem jakże delikatnym i ryzykownym dotknięciem  palców. Piękne jest to, że na kolejnych zjazdach liceum i stale w naszych rozmowach po  pięćdziesięciu dziewięciu latach, ciągle w tych samych koleżankach widzimy anioły. Mało tego, ciągle trwa w nas o nie wzajemna zazdrość.

      W liceum najbardziej lubiłem język polski. Polonistka wspaniała, jednak  nie przepuściła nic. Jeden błąd i trzeba było powtarzać wypracowanie. Ale wiersze z liceum, na dwie godziny recytacji, znam do dziś. Na pogrzeb naszej sędziwej Pani Profesor,  50 lat po maturze, pojechaliśmy z kolegami do Torunia. I była to wyprawa dla nas bardzo ważna. Słowo, z całym jego kapitałem, budzi zawsze we mnie wielki szacunek, przyjemność,  podziw i spełnienie. Słowo,  także postrzegam jako największą z istniejących sił  i oczywiście nadzieję na rozwiązanie wszelkich problemów. Na zgodę, na radość życia, na pokój i także teraz na „nowy polski ład”, który, mam nadzieję, powstanie w formie pięknej, stworzonej przez ludzi mądrych, wykształconych, odpowiedzialnych.  Takich ludzi  znała nasza przeszłość i dziś ich nie brakuje. Istnieli w naszej historii i wiem, że dziś istnieją ludzie wspaniali, choć często kuriozalne splątanie polityki, historii, układów i przypadku nie tworzy im warunków do głównych i pięknych ról. Historia, nader często darzy nas skazaniami na  zabłąkanych  indywiduów, którzy z powodzeniem wiodą nas w sfery doznań od dyskomfortu, poprzez wstyd do katastrofy.

        Wracając do wartości słowa to winien jestem  wspaniałemu nauczycielowi jakim była moja polonistka Barbara Wysłouch wielki ukłon i szacunek. Muszę wspomnieć też tu Jej męża, dyrektora naszego  liceum Henryka Wysłoucha. Wiele razy,  nawet dość brutalnie, „przeczołgał” mnie, ale chwała mu za to. Wspomnę tu moją szczeniacką głupotę, w którą wprost nie mogę dziś uwierzyć. Była w liceum tzw. duża przerwa i wtedy była przez panią woźną podawana kawa a każdy rąbał swoją kanapkę. Ja, jeden poczułem się na tyle wytrawnym smakoszem, że ta kawa mi nie leżała. Przez wiele dużych przerw zwracałem się do pani woźnej z szyderczym żądaniem  „no, niech pani naleje tej swojej lury”. Po pewnym czasie i kolejnym moim apelem dostałem mocno w łeb chochlą pani woźnej aż drobiny  kawy z mlekiem czuć było na twarzach moich kolegów. Do dziś widzę i czuję łzy na twarzy woźnej Pani Twardowskiej i mój wstyd. Dziś oczywiście chciałbym ją przeprosić. Nie mam słów na moje usprawiedliwienie. Dyrektor mnie wyrzucił ze szkoły, ach co to było. To trwało. Później przywrócił mnie ale dziś jestem po jego stronie. Otrzymałem od niego lekcję  pokory i stwierdzam, że był to wyjątkowy i wspaniały nauczyciel.   Imponował mi wiedzą, szacunkiem dla  poezji i intelektem, w  którym wtedy zacząłem zaledwie się orientować.

         Kiedy ukończyłem szesnaście lat, tzn po dziesiątej klasie, w wakacje 1961. /piszę  o tym szczegółowo w rozdziale Praca 1”  i rok  potem zaraz po maturze /maj 1962 – grudzień 1963/ pracowałem jako asystent operatora filmowego w Wytwórni Filmowej  Wojska Polskiego „Czołówka”. Były to najpierw filmy wojskowe  a później  krótkie filmy fabularyzowane z udziałem wtedy debiutujących ale do dziś najbardziej znanych aktorów jak Jan Nowicki, Anna Seniuk, Ewa Demarczyk, Piotr Skrzynecki i wielu innych. Praca dzień i noc i to we wszystkich ciekawych miejscach Polski. Największa przygoda mego życia, która ma piękny i niekończący się ciąg dalszy. /rozdział „Praca w filmie”/   

        Mimo wspaniałych łask nieba w postaci wielkiej i udanej przygody z rozległymi i pełnymi treści podróżami zagranicznymi oraz wręcz tak udanej, że aż trudnej do uwierzenia   przygody z biznesem to jednak…..jednak sztuka, sztuka niesiona talentem artystów, jej treść, przesłanie  i satysfakcja jaką daje, jest wygraną w moim dążeniu do spełnienia. I ta przygoda ze sztuką obecna i w młodości to jednak dała mi o sobie znać na starość aż tak , że stałem się mecenasem sztuki i kultury. Ale o tym później./rozdział: „ Forum Humanum Mazurkas”/

         Planowałem więc studia na wydziale operatorskim Szkoły Filmowej w Łodzi z mocną zachętą „moich” operatorów, sławnych niegdyś Witolda Leśniewicza i Sergiusza Sprudina , ale było wtedy czterdziestu kandydatów na jedno miejsce i demotywowany przez bliskich zrezygnowałem. Rozpocząłem więc studia, sam nie wiem dlaczego, na SGGW na wydziale Melioracji Wodnych. Mocno się wstydzę  przyznając, że wiedza uczelniana była mi dość silnie obca. Nie interesowała mnie. Ot, trzeba było to zdawałem egzaminy. Nauczenie się do egzaminu tak, żeby tylko zdać to  myślę, że i dziś to niezbyt trudne. Po przeczytaniu biografii wielkich tego świata, studia postrzegam o wiele dojrzalej. Ale ten studencki okres życia wtedy był mimo to wspaniały,  miałem fajnych kolegów, prześmieszne wojsko w każdą środę i na obozach i …..przenajświętszą młodość. Mieszkałem w akademikach a szczególnie „na Jelonkach”. Było cudownie. Jak patrzę na swoje z tamtej PRL-owskiej epoki  zdjęcia to nawet się nie dziwię, że szły na mnie nie tylko piękne ale co ważne,  bardzo kulturalne dziewczyny. A co?!  Ciągnęły mnie do klubów dyskusyjnych, kin, kabaretów, filharmonii, teatrów  gdzie, jak pamiętam zawsze siedzieliśmy  na schodach bo przychodziliśmy w ostatniej chwili i wchodziliśmy „za dychę” dla biletera. Ale nawet jeśli siedzieliśmy  na schodach i nie dało się ukryć, że na scenie szedł knot, to nie żałowałem.  Zawsze było warto.

        Tańczyłem wtedy chyba we wszystkich studenckich zespołach tanecznych w Warszawie, nawet byłem kierownikiem zespołu tańca SGGW. W klubie „Stodoła” bylem solistą tanecznym wtedy pierwszym polskim  musicalu wystawianym na Pomorzu „Kto to wie”/może trochę inny tytuł?/ z udziałem m.in. Magdy Umer, Elżbiety Jodłowskiej/?/i szczególnie Andrzeja Rosiewicza,  mojego kolegi  z uczelni. Ten spektakl z pełnym rozmachem scenicznym miał być prezentowany stale  w Warszawie na scenie Riwiery ale latem wyjechaliśmy całym zespołem, big bandem i solistami do Darłowa gdzie mieszkaliśmy i gdzie trwały próby a co drugi wieczór odbywały się spektakle wzorem przedpremierowych  brodwayowskich teatrów na prowincji. Tą prowincją, przepraszam mieszkańców, były wtedy miasta Słupsk, Ustka, Sławno ale i Koszalin.

          Ukazywały się znakomite recenzje  ale niestety musical  z przyczyn nieartystycznych nie miał kontynuacji w Warszawie. Przytoczę jedną ,trochę humorystyczną, sytuację z tych występów.  Pamiętam moją solową prezentację w sekwencji chińskiej  musicalu, kiedy pośrodku sceny wykonywałem mój popisowy taniec Chińczyka z siedmiometrową szarfą. I, pierwszy raz w życiu ta moja zawsze posłuszna mi szarfa  nagle …się zaplątała. Nie chciała fruwać. Była to moja klęska. Miałem ochotę w pokorze oddać się głębinom Bałtyku. Aż tu , aż tu,  brawa, brawa, brawa.  Oczywiście zrozumiałem łaskawość widowni. Każdemu może się wydarzyć. Po spektaklu jednak dowiedziałem się, że salę prawie w całości wypełniała zorganizowana społeczność niewidomych. To nie jest żart. Fakt ten traktuję jako ten mój fart, którego wcześniej i później a nawet dzisiaj doświadczam. Ciekaw jestem czy to się nie zmieni…tam, gdzie już, niestety , orbitują moje myśli.

         Później też produkowałem się  w układach tanecznych w warszawskim musicalu Stodoły „Och jak mi dobrze w pomarańczowym jest” z udziałem m.in. Elżbiety Jodłowskiej i Andrzeja Rosiewicza. Z Andrzejem Rosiewiczem zawzięcie trenowaliśmy  stepowanie pod okiem wiekowego już tancerza z Ameryki w klubie „Jajko” na SGPiS-ie /dziś Szkoła Główna Handlowa/ ale później to Andrzej  Rosiewicz stał się gwiazdą a ja raczej …zniczem, przynajmniej jeśli chodzi o stepa, chociaż czuję ciągle do tego typu tańca wielki sentyment i do dziś, jak chcę zabłysnąć w towarzystwie to popisuję się kilkoma wytrenowanymi  pas.  Pracowałem także, niewiele w tej materii potrafiąc, w radiowęźle studenckim, ale też, a jakże,  byłem bardzo a nawet namiętnie  aktywnym  balowiczem wszystkich klubów studenckich.

         No i jeszcze jedno, byłem bardzo biedny na pierwszym roku studiów. Nie załapałem się ani na akademik ani na stołówkę studencką. Mieszkałem „na waleta” w akademiku na ul. Madalińskiego w pokoju 307.. Spałem z moim kochanym kolegą z Izbicy Kujawskiej  Zdzichem Urbańskim w jednym łóżku. Ja wąchałem jego nogi , on moje. A nasze młodzieńcze dupska dotykały podłogi bo sprężyny akademikowych łóżek były dość rozciągliwe. Pamiętam jak w tym czasie chodziliśmy ze Zdzichem do nowootwartego Supersamu by się poprzyglądać pięknie podświetlanemu i tym nowoczesnym wtedy światłem podgrzewanemu kalafiorowi z zasmażką . Wracaliśmy jednak do akademika tylko z wrażeniami wizualnymi bo cena kalafiora była wtedy dla nas zaporą. W gościnnym dla mnie akademiku jadłem przez blisko pół roku chleb przyniesiony przez moich kolegów ze stołówki. Dżem miałem swój  a herbatę Ulung piłem  ze strasznie potłuczonego aluminiowego kubka. Czasem chodziłem na stołówkę do akademika żeńskiego  na tzw. „sępa”, gdzie przed końcem wydawania już nikt nikogo nie sprawdzał i od godziny 20.50  załapywałem się na fasolkę, a raczej sos po fasolce po bretońsku. Ten sos łagodnie oblewał mój kciuk trzymający talerz. Nigdy nie zapomnę spełnienia po oblizaniu kciuka wyciągniętego z sosu. A potem to fantastyczne upojenie  się samym sosem wyciąganym  z talerza kromkami chleba, który już można było brać z kosza bez ograniczenia. A jeśli w sosie pojawiało się siedem , no niech będzie nawet dziewięć dorodnych , zabłąkanych, pominiętych przez chochlę kucharek ziaren fasoli  to wysmarowawszy chlebem cały sos zostawiałem te ziarna na deser. Dotykałem je chlebem, wycierałem z sosu i na koniec miażdżyłem je językiem o podniebienie z rozkoszą jaką poznani później smakosze francuscy nie mogli mieć nawet degustując najdroższy  kawior Royal Oscietra Caviar i popijając szampanem Moet & Chandon Dom Perignon. Jakaż to była rozkosz i uczta. Ten smak, sosu po fasolce po bretońsku,  przewyższa wszystkie, które się później z wielkimi nawet rozkoszami pojawiły w moim życiu.   

         Pamiętam, że opanował nas w tym akademiku wtedy …szatan poker. Graliśmy i graliśmy. Jak głupi . Całe noce. Na pieniądze, ach pieniądze, grosze bo pieniędzy to nie mieliśmy. Często wygrywałem, bo nauczyłem się oszukiwać. Wciągała mnie rola mini szulera. Jeden złoty sześćdziesiąt groszy ale… wygrana. Wygrywałem te grosze ale zacząłem przegrywać….egzaminy. Jezus, jakie szczęście, że się wtedy opamiętałem bo później dane mi było poznać wielu hazardzistów samobójców.   Zacząłem  pracować  w spółdzielniach studenckich. Pierwsze mycie okien dostałem, o zgrozo, na własnej uczelni. Jak ja się wstydziłem. Zamieniałem się cały w te moje szmaty do mycia okien, że ja to nie ja , to te szmaty, żeby mnie nikt nie poznał.

        Z czasem praca zaczęła mi imponować.

        No i od tego czasu to już przez całe życie nie mam problemu z pieniędzmi. Pozwolą Państwo, że na wszelki wypadek  użyję tu formy bezokolicznikowej czasownika „odpukać”. Wstawałem o czwartej, jechałem zatłoczonym Chaussonem z Jelonek na Mokotów do Spółdzielni Pracy „Bartuś”. Czekałem na przydział szmat i zaiwaniałem wszystkie okna w firmach państwowych, bo innych nie było. Najczęściej w budynkach rządowych i ministerstwach, skutecznie zawyżając obmiar powierzchni mytych szyb i ram okiennych. Ten właśnie proceder, wielu powie, naganny, jednak traktowałem  jako moją prywatną walkę z nieprzychylnie postrzeganym przeze mnie systemem. Kasując więcej od PRL-u niż się należy za umyte szyby i ramy okienne, chciałem ten system  jakby wewnętrznie osłabić, powiem więcej  -  rozsadzić od środka. Dziś zaczynam mieć wątpliwości czy mogę zapisać to sobie na poczet mojego kombatanctwa. Gdybym ja wtedy wiedział o ile prostszy i wygodniejszy jest sposób ze spaniem na styropianie,  ale kto wiedział wtedy, że coś takiego istnieje. W tym okresie, o ile sobie przypominam to prawie wcale nie spałem, a jeśli już, to zawsze budziłem się z niemałym kacem bo trzeba wszystkim wiedzieć, że wtedy studenci, a przynajmniej ci aktywni, wypijali przeciętnie po półtora „Jabola” dziennie. I przeżyliśmy. Do dziś mnie dręczy ten fenomen biologiczny.

        Stan studencki przedłużyłem  sobie o chyba trzy lata podróżami po Europie i Afryce Północnej i to autostopem. Byłem prekursorem tych podróży. Załatwiałem wyjazdy dziesiątkom studentów w akademiku, którzy do dziś mi są wdzięczni za załatwienie im wyjazdu, który prawie w każdym przypadku miał ogromny wpływ na ich kariery zawodowe, życiowe losy,  ale też znajomość języków i przywiązanie się do spotkanych po drodze kultur. Nikt z nas wtedy /a było nas kilkudziesięciu/  nie miał żadnych relacji z władzami czy tzw. służbami. Przynajmniej ja, jako działacz w tym zakresie nic o tym nie wiem. Drażni mnie więc powszechna opinia, że w tym czasie by wyjechać za granicę, trzeba było „współpracować” z ówczesną władzą czyli, jak się powszechnie mniema, donosić. Ciekaw jestem co można było wtedy donosić kiedy władza wiedziała więcej od potencjalnych donosicieli. Otóż ani ja /przysięgam/, który wtedy/1967-1974/ załatwiłem kilkadziesiąt tzw. zaproszeń  do Francji dla moich kolegów studentów, ani oni sami,  nie mieli żadnych ograniczeń w wyjazdach na zachód, poza obowiązkami wizowymi. Paszporty i wizy  otrzymywaliśmy po przedstawieniu tzw. „zaproszenia”, które było oczywiście fikcyjne, od jakiejś, ale rzeczywistej rodziny, która niby to, zobowiązywała się do pokrycia kosztu naszego pobytu we Francji /to właśnie ta fikcyjność/. Z racji moich prywatnych relacji z Francuzami a raczej Francuzkami, pięknymi studentkami Nauk Politycznych/Science Po/ poznanymi w  pracy w studenckim „Almaturze”/o czym w dalszej części tej relacji/,  ja te zaproszenia załatwiałem bywając u nich w zacnych rodzinach i pięknych mieszkaniach  w Paryżu i zdobywając zaufanie. Tak naprawdę, jak większość spraw w tym naszym PRL-u to była fikcja, ale właśnie  fikcja była wtedy naszą  gwiazdą i niby w co mielibyśmy wtedy wierzyć? Któż to dziś zrozumie.

        Niby wtedy nie można było wyjeżdżać z Polski. A ja z kolegą w 1967 roku odbyłem pierwszą dwumiesięczną  podróż autostopem po kilkunastu krajach Europy a w późniejszych latach będąc ciągle wtedy to w Niemczech, to we Włoszech, to w Hiszpanii absolutnie legalnie, nawet wykorzystując państwowy przydział na 230 dolarów po kursie oficjalnym do realizacji w…Algierii!  Takiej liberalnej kombinacji dotychczas nie wymyślił, do dziś, nawet reżim Kimów, a ja i moi koledzy i może jeszcze kilku cwaniaków-rodaków w absurdalnych oparach polskiego komunizmu wyjechaliśmy do Algierii by zamieniać wtedy dinary algierskie/niewymienialne/ na dolary/wymienialne/ale… na lotnisku w Algierze  w transakcjach z cudzoziemcami wylatującymi z Algieru zobowiązanymi do opłaty lotniskowej w walucie lokalnej. Celowo podaję tę szaradę, która dziś wydaje się trudną. Zresztą, wtedy też  była, przez co załapali się najinteligentniejsi , no,  nie żeby się przechwalać. Dziś powrócił też system absurdalny. Z pewnością czekają nas przygody.

          W moich pobytach młodzieńczych we  Francji …  bardzo dużo i bardzo ciężko pracowałem i załatwiałem tam tę trudną  ale jakże radosną wtedy pracę wielu polskim studentom. Najpierw pracowałem przy winobraniu przy granicy z Hiszpanią, nosiłem też przez kilka nocy  półświnie w starych  halach paryskich, później w okolicach Tuluzy zrywałem jabłka i te prace powtarzały się w każde przedłużone wakacje aż wreszcie znalazłem swoje przeznaczenie i przez kilka sezonów zasuwałem jako „demenageur-przeprowadzacz”. Nosiłem pianina i kredensy, nie byle komu, bo przeprowadzaliśmy tylko dyrektorów Banque de France a więc …otarłem się też o wielkie finanse. O Jezu, jaka to była ciężka praca. Padałem na tak zwany pysk i na trotuar /faire le trottoire…?/ kiedy wieczorem wysiadałem z ciężarówki. Nauczyłem się  tam jednak szacunku dla  pracy, który mi się bardzo przydał w dorosłym życiu. Z tych wojaży to już w 1968 roku przywiozłem sobie   jakże „piękny”  samochód Simca Monthlery  z białymi oponami i białą „skórą”. Przywiozłem ją bez prawa jazdy. Jeden raz byłem kontrolowany w RFN. Do wszystkiego się Niemiec przyczepiał ale nie żądał prawa jazdy. Najgroźniejszym recenzentem okazała się wtedy moja kochana Mama, która rzekła wtedy „oj,  synu, skąd ty taki złom wytrzasnąłeś?”  Kosztowała ta Simca 120 dolarów,  ale grała wtedy w Warszawie za supergwiazdę. Każdy mój egzamin na uczelni profesor zaczynał  od tematu samochodu,  co nie uchroniło mnie od dwój i to na dwie kratki w indeksie.  Simca była moja,  ale należała też do całej superferajny moich kolegów studentów. Mogłoby nas jechać czterdziestu na imprezę ale „jechaliśmy Simcą”,  i  mało tego, mimo tych alpag i jaboli,  też „wracaliśmy Simcą” . Ta Simca za 120 dolarów, bordowa, lśniąca,  z czarnym dachem, w latach sześćdziesiątych była dobrą znajomą braci studenckiej z wielu uczelni Warszawy. Kto wtedy miał samochód? Nic nie bujam. Telewizja zrobiła o nas duży reportaż, który do dzisiaj jest w Internecie. Simca grała w czterech filmach zarabiając wiele więcej niż kosztowała. Dziś czytam w wielu książkach o podobnej roli z tamtych lat motorówki Agnieszki Osieckiej.  Oczywiście „toutes proportions gardées”, pozostając w nimbie Osieckiej.

           No i wreszcie trzeba było iść do pracy i sprawdzić się jako inżynier. Nie mogłem sobie tego wyobrazić szczególnie nie mogąc opuścić dziesiątek moich ugruntowanych pozycji w establishmencie studenckim czy to na bramkach klubów, gdzie często wystarczała graba, żeby wejść. Pal diabli te parę groszy za bilet ale jaki szpan. Ciężko było mi odejść od  zespołów tanecznych. Nie umiałem zrezygnować z wylewania potu do późnej nocy ćwicząc mazury, krakowiaki albo stepując. No i niby, cholera wie po co?. A jednak. A jednak!

No i co zrobiłem ? Wstąpiłem na Uniwersytet Warszawski i ukończyłem dwuletnie podyplomowe STUDIUM AFRYKANISTYCZNE. Uczyłem się tu języka haussa, etnografii, geografii i innych fajnych przedmiotów i nareszcie studia były przyjemne no ale ile można studiować. Na SGGW brałem nawet stypendium fundowane ale wtedy system był tak poplątany, że nikt się o wykształconego i zapłaconego  inżyniera nie upomniał. Miałem jednak zamiar wykorzystać dyplom i zaplanowałem z kolegami afrykanistami pojechać do Gabonu i  budować przez dwa lata ogromny jaz. Już było wszystko dopięte i prawie w ostatniej chwili Gabon odmówił niektórym z nas wiz bo byliśmy….kawalerami. Wyszli ze skądinąd słusznego założenia, że bez baby nie damy rady przez dwa lata. Z perspektywy lat pozostał mi duży respekt dla Gabończyków za ich słuszne i perspektywiczne myślenie.
         Pracując we Francji ostro trenowałem język francuski. No i przydało się. Zacząłem pracę najpierw w studenckim Almaturze potem w Juventurze pilotując grupy francuskich studentów. Zacząłem od dwutygodniowego tournée po Polsce  francuskiego chóru „ Choeur Universitaire de Paris”. Byłem nie tylko pilotem ale także konferansjerem koncertów tego chóru. Koncerty były przez władze szeroko anonsowane i oczywiście darmowe tzn  darowane przez dobroduszny dla ludu PZPR . Chór jak chór, zawsze to jest wydarzenie prawie wysokiej kultury  ale waliliśmy pierwsze spektakle w tym ambitnym tournée przy sześciu-siedmiu widzach na sali i pięćdziesięciu pięknych chórzystkach  uniwersyteckich z Paryża. Po drugim takim koncercie chórzystki zaczęły powątpiewać w rację swojego powołania i przepytywały o możliwość wcześniejszego powrotu do Paryża. Pamiętam, że wypiłem wtedy dwa wina marki „Wino” ogólnie znane jako „Patykiem pisane”  i …nic, żadnej refleksji. . Ale przy drugiej połowie trzeciej butelki  wpadł mi do głowy pomysł, żeby do akcji wciągnąć armię. Telefon do komendanta jednostki wojskowej. Komendant bystrzak,  panienki? piękne chórzystki?  wojsko zawsze z ludem. Miejsce, godzina , tak jest.  stawiamy się. No i lud / żołnierski/ zaczął nam robić buchającą frekwencję na pozostałych dziewięciu koncertach.  

         Nawet tak trudno przeze mnie anonsowane pieśni francuskie jak np. „En passant par la Loraine avec mes sabots” chłonęli chłopcy w mundurach , że tak powiem „całym ciałem”, kiedy łabędzi śpiew się wydobywał z gardeł pięćdziesięciu pięknych młodych chórzystek z Paryża i to gdzie, w Łomży lub Nakle w roku 1972.  Był czas wczesnego Gierka. Francja na fali. Po każdym koncercie przed  lokalnym Ośrodkiem Kultury była piękna feta integracji polskiej, męskiej żołnierskiej braci z bratnim żeńskim narodem francuskim. Zachwyty z braku znajomości języka wyrażane były nie językiem.  Wymiana adresów,  no i pachnące „Soir de Paris” ręce francuskich, pięknych studentek splatały się z wprawdzie młodymi ale nawykłymi do prania onuc i trzymania wyciorów dłońmi  polskich żołnierzy poborowych. Łzy w oczach pełnych uwielbienia  dla przyjaźni polsko-francuskiej mimo iż ówczesna ideologia sugerowałaby dyskretną separację .Dłonie francuskich artystek i humanistek  w szorstkawych dłoniach obrońców polskich granic. Moc historyczna, uczucie… koniec.   Padała wreszcie, cholera, ta tragiczna dla żołnierzy i pięknych chórzystek   komenda „w dwuszeregu zbiórka!”, „oddział, do ciężarówek,  marsz!”. Rozkaz to rozkaz, ale co sobie wojsko myślało to nie daj Boże księdzu wiedzieć.  No i wojsko odjeżdżało.,  No i zostawałem z chórzystkami sam.  Każdy  dobrze wie, że….. samotność nie jest łatwa.

 

code