Bartkowski, napiszcie operę narodową...
Mój organizm miewa takie sytuacje gdzie wszystkie jego części są w stanie tak wielkiej wydajności jakie miała Huta Katowice w okresach kolejnych zjazdów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tyczy to tężyzny fizycznej, kiedy wykorzystując to zjawisko, mimo mojej cherlawej budowy, potrafiłem znieść do piwnicy cztery tzw. „ metry” węgla, a po zsiadłym mleku z kartoflami i skwarkami, jeszcze „metr”. Ba, będąc młodym, potrafiłem dźwignąć jednego wieczoru, równie imponującą co ciągle tajemniczą …. liczbę lambda kufli z piwem, czy plecak win „marki Wino” znane też jako „Jabol”. Znałem tylko jednego, który był w tym lepszy. Niestety, ale będziemy wkrótce święcili czterdziestą rocznicę jego pogrzebu.
Będąc studentem, we Francji pracując w firmie przeprowadzkowej dźwigałem fortepiany i kredensy po wysokich piętrach kamienic zamieszkiwanych przez elitę paryską w 8-ej dzielnicy a więc w okolicy Łuku Tryumfalnego. Obdarzony wtedy byłem nieprawdopodobną siłą motywacji czarnego kursu ówczesnego franka. Nie dbając więc o wypoczynek po fajrancie przy przeprowadzkach pozwalałem sobie na ekstrawagancje dorywczego nocnego zatrudnienia w charakterze nosiciela półświń w Halach Paryskich w ostatnim roku ich trwania w sercu Paryża. Dźwigać całych świń nigdy bym nie miał moralnej śmiałości. Ale te półświnie też miały mocny wpływ na kształtowanie się mojej moralności. Podłożyć komuś półświnię …..to już nie taki ciężki grzech. A i powiedzieć komuś „ ty półświnio” to, tak sobie myślę, też jest to chyba trochę mniejsze chamstwo, chociaż głowy nie dam. Praca była bardzo ciężka a taką często określa się mianem krwawicy. W tym przypadku o tyle to było uzasadnione, że byłem zawsze cały we krwi, którą obdarowywały mnie i moich kolegów tragarzy biedaczki półświnie. Pobieraliśmy białe fartuchy a przed świtem oddawaliśmy czerwone. Był to element bardzo pożądany na straganach z mięsem bo sąsiadowały one ze słynnymi paryskimi „Bistro” w bazarowej wersji tych z Montmartru. Te właśnie bary i prymitywne restauracyjki ściągały w nocy francuskie i cudzoziemskie elity artystyczne i polityczne. To było miejsce spotkań ludzi z paryskich salonów po teatrach, koncertach, bankietach. Obowiązkowa była słynna francuska zupa cebulowa / soupe à l'oignon /, po zjedzeniu której towarzystwo fotografowało się z ociekającymi krwią rzeźnikami i tragarzami mięsa. O tych Halach Paryskich powstały tony literatury, poezji, malarstwa i oczywiście anegdot.
Dałem się też poznać z mocy fizycznej jako student myjący okna w ministerstwach PRL-u wykazując na fakturach, że tych okien było trzy razy więcej niż posiadała je infrastruktura ministerstw. Będąc pilotem grup zagranicznych zdarzyło mi się, że przeniosłem na rękach osiemdziesięciokilogramową Francuzkę na odległość pięćdziesięciu metrów będąc przekonanym, że niosę już tylko ciało powodowany strachem że ją zamordowałem namawiając do degustacji kilkunastu polskich wódek. Na pięćdziesiątym pierwszym metrze szczęśliwie ożyła i chciała jeszcze „Zubrovki”. Dostała. Ale „Jarzębiak” bo „Zubrovka” wyszła. Ale ożyłej Francuzce już było wsio rawno.
Ale cóż tam tężyzna fizyczna. Osiągi rozumu też udało mi się mieć wysokie. Niskie, i to wręcz depresje, owszem zdarzały się nierzadko, ale może, żeby nie psuć atmosfery, to o tym w innym miejscu. Może na końcu.
Co do tych wyższych, to ogromnie lubię sytuacje, kiedy wszystko w mózgu buzuje i osiąga stany ekstremalne. Rozum Platona, celność Lewandowskiego, talent Bacha, przebiegłość Kaczyńskiego. Jakież budujące refleksje, żar dyskusji, chęć komentarza i polemiki. Niestety, nie trwa to u mnie długo i najczęściej nie mam pod ręką kartki lub długopisu i jakoś nie nadążam zapisać tych w końcu …no moich genialnych pomysłów. Szczęśliwie jednak ten fenomen buzujących myśli powraca. A to, po przebudzeniu, a to, po jakiejś budującej lekturze, a to, po setce wódki - różnie. Pojawia się ciągle nowe pragnienie, wręcz żądza rozbuchanych idei a na dodatek ich natychmiastowej realizacji bo w moim wieku trzeba się już spieszyć. Tak mi się więc często marzy i śni. O właśnie, sen. Nie wiem co o tym decyduje ale sny to ja mam mocno fabularne. Ba, fabularne, one są nawet panoramiczne i stereo. A nawet, jak to kiedyś, dwuseryjne. Tworzą fabułę nieprawdopodobnie rozwijającą się w nieokiełznaną treść tworzącą wiele wątków. Jedna narracja tworzy następną, jedna szuflada renesansowa jak w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” wysuwa się w następną. A z tej następnej w następną. Myśli pączkują fikając po wyobraźni ciągle w stanie pogoni za nieustającą przygodą. Jaki ja nieraz budzę się zmarnowany, rozdygotany, stłamszony. O, na przykład ostatniej nocy uciekałem po górach Afganistanu goniony przez oddział specjalny talibów z kałachami, którzy wreszcie mnie dopadli i jęli mnie jeden przez drugiego uczyć Koranu. Poprosiłem o kieliszek alkoholu bo z alkoholem szybciej się uczę na pamięć. No i tu bomba wybucha. Akohol? W Afganistanie? ? Obraziłem talibską rację stanu. Wszystkie lufy kałachów skierowują się w moją stronę i czuję już pieszczotę naboi kalibru 7,62, z których w młodości oblałem egzamin na studium wojskowym. Pokazuję im książeczkę wojskową, mówię, że jestem kapral podchorąży i miałem na wojsku takiego samego kałacha i takie same naboje 7,62. I co? Pośrodku krzaczastych, miesiącami niegolonych bród i turbanów zaczynają się pojawiać i stawać się coraz większe, choć niestety mało estetyczne szczerbate uśmiechy niosące jednak pokój i przyjaźń. Z talibami też można się dogadać.
Tym razem sen skończył się szczęśliwie ale większość z nich przechodzi w jawę i to w takim momencie , że nie można tej sprawy zostawić niedokończonej i muszę dorobić zakończenie. Z reguły są to sprawy bardzo kontrowersyjne. Trzeba więc rozsądzić, wziąć odpowiedzialność za wyrok no i czasem poddać się karze bo przecież w każdej z tych sytuacji występuję jako strona.
Och, gdybym ja był producentem filmowym. Ileż miałbym gotowych scenariuszy bazując na tych moich snach. Nieraz tam spotykam Juranda ze Spychowa w przyjaznej gadce z Angelą Merkel. Na migi oczywiście bo był już po spotkaniu z Krzyżakami .Ta Angela jest jednak wspaniała , przeprasza go za Krzyżaków twierdząc, że ucinając mu język jednak trochę przesadzili. Czy na przykład Zelnika, który mówi do Jaruzelskiego – Wojtek, jestem Jurek i przestań wreszcie mówić do mnie Ramzes. Przedstaw mi lepiej tego swojego kolesia Kiszczaka bo muszę ci powiedzieć, że jak byłem faraonem to takiego szpenia w służbie bezpieczeństwa jak ten, przepraszam, Kiszczak nie miałem Jak byśmy go mieli w Egipcie w życiu by nie wypuścił Izraelitów nawet jakby Morze Czerwone całkiem wyschło.
Niedawno, miałem taki znowu sen, że jest sąd złożony z nieprawomocnie wybranych sędziów a więc nie sędziów ale takich co to nie są sędziami ale orzekają zgodnie z konstytucją chociaż jeśli są sędziami nieprawomocnie wybranymi to nie mogą orzekać nawet gdyby były przesłanki, że byli wybrani legalnie choć według konstytucji wybrani prawomocnie nie mogą być a są. Uff…. Ubrani więc w togi mają już orzekać w sprawie Jaruzelskiego, Gomułki i Tuska. Lud oczekuje wbicia oskarżonych na pal. Sędziowie chcą uszanować wolę ludu, która jak przypomniał tata jednego ważnego pana powinna być ponad prawem. Sędziowie, i to ci, którzy nie są pupilami opozycji, mogliby nabić na pal każdego bo pale są. Ale nie nabijają. Są oczywiście niezawiśli ale … nie ma rozkazu, muszą czekać.
No, ale raczej rzadko tak sielsko te moje sny się kończą. Najczęściej na przykład kopię w ścianę broniąc się przed atakiem jakiegoś szaleńca, który chce mi odebrać ciężko zdobytą odznakę Janka Krasickiego i Hanki Sawickiej lub też śni mi się, że jestem prezydentem i wszyscy oczekują, żebym jeździł na nartach a ja nie umiem. Skandal, prezydent a nie jeździ na nartach. Wszyscy chcą mojej dymisji.
Od pewnego czasu przez kilka nocy śni mi się, że w Sejmie Rzeczpospolitej Polskiej zdarzyła się sytuacja , która nazwana została reasumpcją , czyli „ ponownym rozpatrzeniem sprawy przez ten sam organ połączone z równoczesnym uchyleniem skutków uprzedniego rozstrzygnięcia”. Bez powodu. Oczywiście to był jak zwykle mój sen. Żona mówi – „nie, to nie sen , to zdarzyło się naprawdę”. Ale ja nie dam się nabrać, Gdzież takie rzeczy na jawie. To niemożliwe, że głosowanie by się odbyło, a gdy się okazało, że jest nie po myśli marszałka Sejmu i prezesa partii u władzy to trzeba je powtórzyć. Nie, nie to niemożliwe. W Sejmie takie coś? Nie, na to mnie nie nabierze nikt.
Ale niektóre sny zapadają w pamięć na lata. Pozwolę więc sobie przypomnieć jeden sen z zamierzchłej epoki PRL-u. Oto sytuacja. Stan wojenny, styczeń 1982. Dzisiejsza młodzież też powinna te czasy poznać. Toż to historia. Brakowało wszystkiego, na półkach sklepów tylko ocet. Kiełbasa, mięso? – ależ skąd. Ogólnie strach i straszna mizeria. Mróz jak cholera. Brakowało benzyny. Oglądana z mojego okna, stacja benzynowa, kolejka trabantów, fiatów i wartburgów popychanych siłą mięśni kierowców, żeby nie tracić benzyny na posuwanie się w kierunku upragnionej pompy. Ta święta w tamtym czasie pompa benzynowa i tak mogła nam napompować jakieś tam tylko kilkanaście litrów z przydziału, które nam przysługiwało na kartki. A jak w jakiś tam sposób, bo takie sposoby istniały, no jak to jakie , przekupstwo benzyniarza, żeby dolał 5 lub nawet 10 litrów słono przepłaconych. Gotowiśmy go wtedy pocałować w nawet zalaną benzyną rękę, za łaskę jaką nam okazał. Pięć dodatkowych litrów benzyny, jakaż to była satysfakcja.
Dla zilustrowania tej sytuacji przytoczę wierszyk, który wtedy napisałem:
Tak bym chciał, żeby można było kupić vegetę,czy listek bobkowy
i żeby pralki, rajstopy lub żarówki „przyszły”
i żeby papier czasem był - toaletowy...
o Jezu! - ja chyba postradałem zmysły
Bo czego ja się tutaj dopominam
są kraje gdzie naprawdę jest bieda
a ja tutaj tak zwaną pałę przeginam
i igrzysk chcę kiedy chleba potrzeba.
Ale ja właśnie tego chleba chciałbym
świeżego, miękkiego dałby go nam Bóg
i psiakrew - chrupiących bułeczek też dałby
chrupaniem bułeczek zapchał się nam obfitości róg.
Tak bym chciał, żeby benzyna była bez kartek
przecież można, no można mieć taką nadzieję
żebym mógł podjechać swoim Trabantem
i powiedzieć tak wprost benzyniarzowi - pan leje!
A czasem to tak skrycie sobie myślę...
no wiem, wiem, że do tego trzeba być bogatym
ale może cud jakiś i tak własnym dieslem
jak ci... no ci, co to skarb państwa narażają na straty.
No i żeby na mieszkanie tak długo nie czekać
i na kubańskie pomarańcze nie rzucać się jak hieny
żeby choć raz dziennie potraktowano mnie jak człowieka
no i... żeby Polska nie zginęła kiedy my żyjemy.
Miałem wtedy widok z mojego okna na tę niekończącą się kolejkę aut przed stacją benzynową a i miałem pewną świadomość, że istnieje jakiś czarny rynek obrotu kanistrami z benzyną, w którym jednak nie uczestniczyłem. Ach, słodki PRL. Trochę ze wstydem przyznaję się, że w tamtym czasie miałem w domu telefon, co było wtedy bardzo rzadkie. Niestety bardzo często ten telefon był nieczynny . Milkł i już. Po dziesiątej interwencji trafiałem w końcu zawsze do „pana Zenka”, który bardzo ochrypłym głosem i tylko jednym słowem, na szczęście zrozumiałym, bo czuję się inteligentem, informował mnie, że…. „kabel”. A „kabel” to znaczy, że trzeba było kupić kopertę, wypełnić ją i w sposób dyskretny przekazać ją „panu Zenkowi” a on już będzie wiedział jak ją użyć do tego „kabla”. Telefon znowu działał, ale do czasu bo „kabel „ lubił o sobie przypominać. Mówię o telefonie bo za chwilę będzie on w mojej opowieści miał znaczenie.
I oto, budzimy się. Jest ósma rano. Oczywiście na pierwszy ogień idą sny. Zaczynam więc opowiadać Irenie mój sen, który jest jakby zwierciadłem sytuacji, którą wtedy w PRL-u żyliśmy i której specyfikę, perfidię, strach, podłość, tajemnicę, prawdę a nawet pewien trudno wytłumaczalny czar dostrzeże każdy, kto był tego czasu świadkiem.
Snuję więc opowieść, w której ukazuje się dwóch osobników, w których natychmiast rozpoznaję tajniaków. Zresztą rozpoznani nie kryją się. Cywile, ale przedstawiają się jako major Kowalski i kapitan Kwiatkowski ze Służby Bezpieczeństwa. „ Słuchajcie Bartkowski, chcemy, byście napisali nam nową operę narodową”. Faceci nie wydali mi się na pierwszy rzut oka melomanami ale później, kiedy rozmowa się rozkręciła nie mylili „Jeziora łabędziego” z „Toscą” choć o skoku Halki do rzeki dowiedzieli się dopiero ode mnie co zresztą przekonało ich ostatecznie co do moich kompetencji w podjętym temacie. Że też ja musiałem wychylić się z tą Halką. Kiedy jednak przeszliśmy z historii opery do meritum, napierali znów na tę operę narodową z determinacją narzuconą mu chyba przez dużo ważniejszego towarzysza od kultury narodowej a nie jakichś tam stanów wojennych.
Użycie przymiotnika „narodowa” wydało mi się od razu podejrzane i nawet prowokujące. „Straszy Dwór” Stanisława Moniuszki, ojca opery narodowej, wystawiony w 1865r stał się niebezpieczny dla caratu i już trzecie wykonanie było ostatnim bo tylko aria z arcydzieła Moniuszki „Matko moja miła” jako znak miłości dla Ojczyzny-Polski wystarczyła by car rosyjski zdjął dzieło z afisza Teatru Wielkiego na 20 lat. Co się działo z twórcami tamtej opery nie jest dotychczas jasne. A teraz w środku stanu wojennego ja mam napisać nową operę narodową? Wygląd facetów wskazywał jednak na duże ryzyko w przypadku odmowy. Wyciągnąłem wtedy najbardziej przekonujące argumenty . Powiedziałem krótko: towarzyszu majorze ale… ale ja, ja nie znam nut. Ale tam , słuchajcie Bartkowski , wy mi się tu jakimiś nutami nie usiłujcie wykręcać. Ćwiartki , połówki , che, che, che, to przecież wszyscy znamy. A wy, Bartkowski też to znacie, my was obserwujemy i coś na temat tych waszych ćwiartek i połówek wiemy. I tu spojrzał mi tak głęboko w oczy, że niewinny ale poczułem moc Służby Bezpieczeństwa. Już wy wiecie Bartkowski, że to nie o żadne nuty chodzi. Co mi tam nuty . To nie ja, to partia chce, żebyście to właśnie wy byli twórcami opery narodowej. No i co, że nie należycie do partii. Macie napisać tę operę i już. No cóż, wtedy tzn. w styczniu 1982 każdy zwykły szeregowiec milicji miał duży dar przekonywania a cóż dopiero major Służby Bezpieczeństwa. Natychmiast zacząłem się rozglądać za lewymi, bo prawych nie było, źródłami pozyskania papieru nutowego. Wszyscy już zapomnieli o toaletowym a co tu gadać o nutowym. Zaczęły we mnie dojrzewać idee przyszłego dzieła na razie bazując na tym co znam, a więc na „ Szła dzieweczka” czy „Odejdź Jasiu od okienka” , których uczyłem się na pianinie w wieku dziecięcym, mając jednak świadomość, że to nie wystarczy i będę rozliczony. Ogarniał mnie więc strach. I co? Znowu mam szczęście i ….budzę się ale wiem, że sprawa nie jest zakończona. Major z kapitanem wrócą.
Co robić, błagalnie pytam żony, która ma rozliczne talenty ale w operze mi nie pomoże. I nagle dzwoni ledwo co naprawiony przez „pana Zenka” telefon.
Odbieram. Halo, słucham? Jestem przekonany, że dzwoni major i, nie daj Boże, jeszcze mi parę pieśni dołoży.
W słuchawce głos: halo, czy to pan Moniuszko?
Konsternacja. Halo, a…a… a…? a skąd pan wie?
Ale czy to pan Moniuszko?
No, załóżmy, że to Moniuszko, to co?
Panie Moniuszko, niech pan kurwa nie cuduje bo ja czasu nie mam i niech pan wyjdzie z jakimiś bańkami przed dom to przelejemy benzynę. I niech pan odliczy piniędze akurat bo nie będę miał wydać.
Jak się wkrótce dowiedziałem jeden z moich sąsiadów nazywał się Moniuszko i miał dużo większe zapotrzebowanie na benzynę niż na muzykę. A wspomniany wcześniej „pan Zenek” pomylił nasze „kable.”
No i tak sobie myślę, że jeśli taki Moniuszko musi handlować benzyną to ja się nie dziwię, że trzeba szukać autorów opery narodowej wśród tych co nawet nie znają nut.