HAK

Kilka dni temu po raz kolejny odbyliśmy wspaniałe sentymentalne spotkanie mocno podstarzałych kolegów ze szkoły, prawie osiemdziesięciolatków,  w także  podstarzałej ale ze względu na trwałość i podtrzymanie tradycji zasługującej na szacunek restauracji  o biblijnie brzmiącej nazwie. Tu konsumowaliśmy kilkadziesiąt lat temu „gęsi pipek” , „żydowski kawior”, „śledź  w oliwie”, „pulpet z karpia” i inne specjały pasujące pod zmieniające się pod wpływem mody, polskie wódki. A to był  modny „Jarzębiak”, a to „Z czerwoną kartką”, a to „Wyborowa”,….a „kawior żydowski” ” trwał.  Ba, trwa i ciągle pełen energii jest nawet nasz wspaniały kelner-weteran,  pan Zbyszek, który niejedno „uniesienie artystyczne” konsumentów widział. Mam nadzieję, że nie zachowywaliśmy się skandalicznie, chociaż , kto to pamięta?. Staramy się jednak nie wywoływać „wilka z lasu” zagłaskując pana Zbyszka bon motami „panie Zbysiu to, a panie Zbysiu  tamto, pamięta pan?” A pan Zbysiu  uśmiecha się tylko …ale pamięta, oj niejedno pamięta. Taki stary  kelner to lepiej zapamiętuje niż taśmy Marka Falenty. Sami siebie postrzegamy za kulturalnych i potrafiących zachować się ludzi ale czy człowiek nawet na siebie zawsze może liczyć? Pamiętam te upojne wieczory, szczególnie w PRL-u, kiedy  poczytywałem  sobie za sukces otrzymawszy, ba, osiem razy przepłaciwszy papier toaletowy od pani Zenki ustępowej, w rozmiarze sześćdziesiąt  centymetrów zamiast normalnie przewidzianych przez socjalizm  trzydziestu. A z sześćdziesięcioma centymetrami papieru  to w PRL-u można już było poszaleć. Tak, te dodatkowe trzydzieści centymetrów w tamtej epoce bywały, wprawdzie przejściowym, ale jednak spełnieniem. Najczęściej jednak nie można było błysnąć rozrzutnością przed babką, najmocniej przepraszam, panią klozetową bo po prostu w najlepszych nawet knajpach po dwudziestej trzeciej  kibel był zwyczajnie zatkany. Zapisałem bardzo interesujący okres w swoim życiorysie /lata siedemdziesiąte/, kiedy koledzy dziennikarze przekonali mnie, że restauracja SDP-u /Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich/ jest tym miejscem, które mnie zawiedzie w krainę uniesienia i satysfakcji. Tam bywał wtedy kwiat dziennikarstwa i kultury. Można było tam spotkać każdego wieczora ludzi intelektu, literatów nawet tak znanych i uwielbianych jak Jan Himilsbach, dookoła którego w barku zawsze widać było wianuszek ludzi z pierwszych stron gazet, którzy tu pragnęli się otrzeć o prawdziwą kulturę i z Himilsbachem przejść do historii.. Sam też zawdzięczam moje obycie towarzyskie i kulturalne częstym obecnościom w tym wianuszku. Wspominając tamte moje zauroczenia często rozmyślam nad tymi hektolitrami alkoholu wtedy tam konsumowanymi przez tłumnie nawiedzających restaurację dziennikarzy i polityków czy pisarzy którzy następnego dnia potrafili  skutecznie przekonywać tzw. lud o słusznych i powszechnie akceptowanych ideach  socjalizmo-komunizmu. Rozmyślam też jak na taką wąską uliczkę jak ulica  Foksal można było dostarczyć taką ilość wódki bo jak to później po skonsumowaniu odprowadzano to wiem. Wyjaśnia to po części zapchany kibelek od dwudziestej trzeciej a knajpa wrzała do piątej rano. Na szczęście między SDP-em a „Architektami” był kawałek tzw. terenu otwartego ograniczonego dość długim płotem wzdłuż przejścia na ulicę Smolną. Było to miejsce gdzie od momentu wieczornego  zakorkowania kibelka SDP-u z lubością  sikali najinteligentniejsi Warszawy i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej bez konieczności poddania się  ścisłemu rygorowi  a i chimerów  pani klozetowej. Tu zresztą, korzystając z chwili, no, nazwijmy to umownie, świeżego powietrza poprawiając i zapinając spodnie przedstawiali się sobie. Nie mogli tego zrobić na sali  bo pili wódkę i jedli brizol  przy różnych stolikach i teraz, jako ofiary kiblowego nieobsłużenia przez tzw.lokal doznali integracji w przyknajpianym plenerze i dociągając rozporki wyrażali nadzieję  na bliższe spotkanie może już w bardziej sprzyjających konwersacji okolicznościach. Grzeczności te odbywały się, mimo wspomnianego tzw. świeżego powietrza” to jednak w znacznie obniżającym komfort spotkania pewnym , jak tu powiedzieć, aromacie proweniencji urologicznej. Zastanawiam się czy używając tu słowa miazmat zdołałbym złagodzić wrażenie.

Zapamiętałem z tego miejsca  jeden szczególny epizod.  Niby jak inne , ale jednak. Noc, szarm epoki Gomułki, księżyc był chyba w pełni bo czułem się jak w salonie, było tak jakoś dostojnie i elegancko. Wzdłuż płotu, nie żeby tłum,  góra  dziesięciu dżentelmenów w krawatach  oddaje mocz . Charakterystyczny poszum. Brak jakiejkolwiek konwersacji. Głowy oddawców uniesione do księżyca. Zaduma.  I nagle zaburzenie sytuacji. Mój  bardzo elegancki sąsiad z lewej poczuł się… tak jakoś. Wysunął podbródek do przodu i najprawdopodobniej nie przerywając mikcji  schylił się, wyprostował, schylił jeszcze raz a może i jeszcze i …  jakoś tak załkał żałośnie i gastronomicznie, powiedziałbym wtórnie, choć nie wiem czy dobrze dobrałem to słowo. Byłoby fikcją literacką gdybym starał się opowiedzieć ciąg dalszy. Choć zawsze pragnący ciekawości świata, tym razem odwróciłem głowę doznawszy  tu jakiegoś mojego desinteressement,  które, kto wie, mogłoby w przyszłości  mieć konstruktywny wpływ na mój zmysł estetyczny.  Pomijając nieciekawą akustykę nie zanotowałem w pamięci specjalnych wspomnień wizualnych. Jednak, jak rzekłem to wspomniane, magiczne …  świeże powietrze,  przytrzymało mnie jeszcze  chwilę. Tzw. plener to jednak wartość. Szczególnie po niewątpliwie twórczym  kulturowo ale uciążliwym fizycznie patrzeniu na szkło w  knajpie i to w obowiązkowych wtedy oparach dymu papierosowego. Po apogeum akcji, spojrzałem  wtedy trochę ze współczuciem i trochę z sympatią na „sąsiada z lewej’. Co tu mówić, bohater tego samego wieczoru a poza tym, człowiek. Jak tu człowiekowi nie pomóc w takich ekstremalnych sytuacjach. Człowiek ów, wyprostowawszy się, wytarłszy się czym tam miał, poprawiwszy się, a jakże, poprawiwszy krawat, wykonawszy kilka dyskretnych gestów w okolicy paska przekonując się, że nie czyni jakiegoś faux pas,  skierował swą atencję w moją  stronę czując bratnią duszę. Trochę z winą  ale też poczuciem wagi własnej osoby, z kiepsko zagraną gracją arystokraty bo  któż wtedy potrafił to zagrać.  Skłonił głowę, wyciągnął w moją stronę starannie wytartą w spodnie rękę i czując już moc uścisku mojej przedstawił się wypowiadając głośno swoje nazwisko. Tak poznałem wicepremiera PRL-u. Poświata  księżyca natychmiast pozwoliła mi na rozpoznanie twarzy eksponowanej wtedy wszędzie przez oczywiście słuszne i kulturotwórcze media. Dziś ciągle szukam miejsca dla tego faktu w mojej  kategorii zdarzeń.

No dobrze,  bo ta dygresja się trochę rozrosła.

Chcę wrócić do wspomnianego na wstępie  „pana  Zbysia”, którego postrzegam tu absolutnie symbolicznie. Nie chciałbym jednak nie docenić potencjalnej mocy jaką taki pan Zbysiu obserwując latami ludzi w ekstremalnych okolicznościach posiada w postaci tzw „haka”. Taki „hak” rodzi się sam, dojrzewa w magazynku czy na strychu,  a potem  może powstać  u takiego pana Zbysia pytanie jak skorzystać z takiego kapitału.  Z całym szacunkiem dla pana Zbysia, od teraz  jest to tylko moja imaginacja.  

Kiedyś, kilka lat temu to był wspomniany Marek Falenta, wykorzystujący do granic mocy elektrowni atomowej pojęcie „hak”   ale każdy myślący człowiek idzie myślami w dalszym dociekaniu. Jakie znaczenie miało dla istnienia Narodu i Państwa tamto użycie pojęcia „hak” dostrzegamy teraz.  Pomijam wszelkie sympatie polityczne.  Dziś mamy kolejną aferę podsłuchową /elektroniczną/ wciągającą  do gry najważniejsze nazwiska rządu Rzeczpospolitej Polskiej. Ta sprawa znów może zachwiać losami Narodu i Państwa. Poruszam machinę dziejów zwracając jednak uwagę na dramatyzm takich sytuacji i jednocześnie na ich  krotochwilność.

Krótkie, trzyliterowe zaledwie, słowo „hak”, bynajmniej, nie w jego encyklopedycznym znaczeniu,  może spowodować polityczne /ale oczywiście nie tylko/ trzęsienie ziemi.

Niby tylko trzy litery a jakie imperium można na nich zbudować. Przybladły nawet  dawniej sprawdzające się  teorie że do największych karier i sukcesów a i przewrotów politycznych potrzeba było aż…. czterech liter.

Przejściowo, w sezonie jesiennym 2020 roku próbowano do strategii dziejów włączyć moc  „ośmiu liter” ale woltaż pojęcia niestety osłabł.

Nauka i  doświadczenie  wróciły do teorii „hak”.

Oszczędność alfabetu sprawdza się jak w poezji.

code