Och, Tunezjo!

Ten tekst, choć prozą, chcę jednak przekazać jako wiersz mojej żonie Irenie, z którą tę podróż odbyliśmy w lutym 1977 roku. Była to podróż z miłością w tle i jest naszą życiową poezją. Prawie miesięczna piękna tunezyjska przygoda, pełna treści, kontaktów i rozmów z Tunezyjczykami, bo oboje znamy język francuski. Spotkaliśmy tylko kilka osób, które wtedy kojarzyły Polskę. Przysparzało to wyjątkowości naszej podróży, tym bar-dziej, że odkryliśmy wielką urodę interioru tego kraju oraz ogromną moc historii i kultury panującej na tym skrawku Afryki.
    Kilka miesięcy później byliśmy już małżeństwem. Tunezję odwiedzaliśmy jeszcze wiele razy z dziećmi, przemie-rzając wynajętym samochodem jej regiony, wspaniale obda-rowane przez naturę i historię. A teraz, na początku kwietnia 2014 roku, wróciliśmy z dwutygodniowego pobytu w pięknym hotelu, gdzie odżyły wspomnienia. Och, Tunezjo – sprzyjasz naszej  miłości.


    Miłość? Czy jeszcze nie miłość? Zafascynowanie. Potrzeba siebie. Kilka płomiennych spotkań i te straszne 300 km między Warszawą a Krakowem. Ona tam, ja tu. Rozgrzany telefon i odrobina fantazji. Jedziemy, musimy wyjechać. Ale gdzie? Mapa. Rzucam kamyk, żeby było romantycznie. Spada jakoś na Włochy, toczy się z Apenin, wpada do Morza Śródziemnego i stop... Wyspy Kerkena? Psiakrew, ja fachowiec od turystyki nie wiedziałem o ich istnieniu, ale są – u wybrzeży Tunezji.  Niby  Afryka,  a t ylko  trzy  godziny  podróży.
Niski lot nad Sycylią budzi w nas skojarzenia, ale nie myślimy o mafii, ani nawet o niesamowitym splocie kultur
i tym osobliwym teatrze historii. Lecąc nad Sycylią, wspomi-namy jeden z najfajniejszych fragmentów mitologii greckiej, kiedy to przy końcu arcyspektakularnej wojny bogów z gigan-tami Gaja, matka gigantów, biorąc odwet na bogach za wytępienie jej potomstwa (poginęli wpadając w panikę od ryku osłów Dionizosa) wydaje na świat najstraszliwszego pod słońcem potwora Tyfona. Najstraszliwszy, a ciało jednak ma ludzkie, ale już nogi to sploty węży. Rozciągnięte ręce dotykają wschodu i zachodu słońca. Gra w zośkę górami, sięga do gwiazd. Syczy i bzdyczy jak sto parowozów, z paszczy mu płynie wrząca smoła, a ogień bucha ze ślepiów. Bogowie dają dyla do Egiptu jako wiewiórki i inna fauna dla niepoznaki,
a tylko wielki Zeus staje do walki. Nie boi się, bo ma superbroń – sierpem (!) rozpruwa Tyfona, a krew zalewa Góry Trackie
i odtąd nazywają się Hejmos – czyli góry krwi. Po ciosie sierpem trudno się pozbierać. Doświadczył już tego praojciec Uranos – współczesnych pominę. Rannego Tyfona rzuca Zeus na środek Morza Śródziemnego, przywala Sycylią i kwita. Czasem jeszcze ranny Tyfon zionie ogniem przez krater Etny,
a gdy się porusza – drży ziemia na Sycylii. No co? Nie piękny ten  kawałek  mitu?
Mitologia zawsze świetnie nastraja, a więc w szam-pańskich humorach witamy Afrykę. „Afryka! Afryka! – krzy-czałem jak głupi, kiedy wiele lat wcześniej wylądowałem
w Maroku. Chciałem powiedzieć, że to Afryka, ale komu? Oni  wszyscy  Afrykanie.
Teraz więc już spokojniej wjeżdżamy w Tunezję  autobu-sem z lotniska. Ćwierćgwiazdkowy hotel w centrum Tunisu ma do zniesienia tylko cenę. Jest tak zimno w hotelu i na ulicy, że nie wiemy, co począć. Chowamy się w kinie na Louisie de Funesie. Była to jedna z naszych największych „afrykańskich” przygód. Słynna już zakonnica na motorze, a Funés w przy-czepie. Widownia ryczy jak Tyfon. Okładają się po głowach
i plecach. Wstają, siadają, biegają po sali, wrzeszczą, radość muszą podzielić z innymi. Afryka! Miałem wrażenie i na-dzieję, że Funés wychyli się z ekranu i krzyknie: „Ech! och! dajcie grać!” W nocy raz jeszcze krzyczymy w hotelu „Afryka! Afryka!”… i kładziemy na zwiewną, afrykańską kołderkę wszystko, co jest w apartamencie, a więc ceratę ze stołu, portret Bourghiby ze ściany, plastikową zasłonę umywalki
i nasze kostiumy kąpielowe. Mówiłem, że się przydadzą,  mimo  że  luty.  Afryka!
Przeżyliśmy. Pędzimy w Afrykę, w islam, w medinę Tuni-su, czyli starą dzielnicę arabską, którą posiada każde miasto
w Tunezji. Serce miasta. Takie było ponad tysiąc trzysta lat temu po świętej wojnie dżihad, kiedy Maghreb stawał się światem Allaha. Zbudowane jak wszystkie miasta arabskie. Dookoła wysoki mur. W środku nieprawdopodobna sieć uliczek, przejść, korytarzy, sklepów, meczetów, straganów. Wszystkie kolory, wszystkie  zapachy.
Perfumerie, arabskie perfumerie, spotyka się je w każdej medinie, kasbie, suku w całym świecie arabskim. Co zostało stworzone przez alchemików Abbasydów, Ommajadów, Aghlabidów w „temacie” zapachu, siedzi tu w tysiącach, może nawet milionach słoi, słoiczków, flakoników, ampułek. We wszystkich odcieniach, kolorach, stężeniach prezentują się płynne zapachy. Każdy ma swoją historię, filozofię, życiorys, uzasadnienie, duszę. Każdy atakuje i krzyczy. A wszystkie razem ciągną klienta, który dostępuje któregoś stopnia wta-jemniczenia po wejściu do środka. Sprzedawca obezwładnia tyradami, peanami dla płynów, rozkazuje jakąś dziwną mocą czcić każdy z tych zapachów, no i oczywiście je posiadać. Maleńkie fiolki bez naszej wiedzy i przyzwolenia wymieniają się  miejscem  z  pieniędzmi  w  naszych  kieszeniach.
Nareszcie naprawiliśmy błąd życiowy, nareszcie mamy chociaż trzy z trzydziestu milionów zapachów, którymi raczyły setne żony swoich mężów – bejów, sułtanów, szejków. Dotykamy delikatnie w kieszeni fiolki i czekamy na chwilę, kiedy w spokoju otworzymy maciupeńki koreczek, przenie-siemy pół kropli na palcu, uruchomimy zmysł powonienia i… latający  dywan  oderwie  nas  od  ziemi.
Tu wszystko jest możliwe. Świat bajki. Kto tego nie zauważa to frajer. Nie umie czytać wiersza. Tu trzeba patrzeć,  słuchać,  wąchać.
Wąchać też przyprawy, stożki przypraw wystające
z pękatych worków. Znów tęcza kolorów, a zapachy unoszą, uruchamiają wyobraźnię gastronomiczną. Widzimy już stosy potraw na najdroższej porcelanie w pałacu beja, a wszystko pachnie, pachnie zapachami, jakie może stworzyć natura, zapachami owoców pustyni, korzeni traw, kaktusów, pnączy, zapachami, jakie wiatr może wywiać z serca oaz pustynnych
i górskich. To wszystko jest tu w workach, słojach, torebkach, koszyczkach i czym tam jeszcze. A każdy sprzedawca w dże-labie, fezie, śmiesznych przydeptanych babuszach to kapłan tej świątyni, świątyni przypraw, bez których kuchnia arabska nie istnieje i bez których znajomości nie można żyć.
To ogromna wiedza, której posiadanie jest kapitałem i rozko-szą.  Atmosfera  z  bajek  tysiąca  i  jednej  nocy.
Dwa osły z jukami po obu bokach swych wydętych brzuchów nijak nie mogą się minąć na wąskiej uliczce.
A juki pełne. Chwileczkę, sprawa wydaje się normalna, codzienna. Sześciu sprzedawców podciągając dżelaby podnosi pionowo osiołka z ładunkiem, a drugi swobodnie przechodzi dołem i po krzyku. Życie naprzód gna. Gwar, tumult, hałas, nawoływania. Każdy jest zauważony, rozpoznany i doceniony, każdy otrzyma miłe słowo, zaproszenie, każdy musi się odkryć, opowiedzieć nawet na migi coś o sobie, bo padną dziesiątki pytań o jego osobiste  życie.
Muzyka, muzyka arabska bije z każdego prawie pomieszczenia, dziwne dla nas zawodzenie jest balsamem dla uszu Araba, co drugi też śpiewa sam, jakby wprowadzony
w trans. Jak oni czują tę muzykę, jak się nią rozkoszują i jak jej potrzebują! Ta muzyka jest świetnym tłem dla bajkowych pejzaży.  Plątaniny  uliczek.
Miasto gałąź drzewa. Z dużych uliczek, mniejsze,
z mniejszych malutkie, z malutkich już tylko pasaże, korytarze krzyżujące się pod różnymi kątami, czasem jeden nad drugim jak gałęzie drzew. Architekci nazywają to planem wegeta-tywnym, a my zapominamy, że istnieje inny współczesny świat i wchodzimy do kilku meczetów, meczecików, choć nie wolno, ale bakszysz dla nawet srogiego odźwiernego powoduje wyjątkowe załatwienie z Allahem zmiany przepisów. Głos muezinów z minaretów wtopionych w medi-nę meczetów nadaje naszej tu bytności wymiar niemalże mistyczny. Czujemy, że uczestniczymy w czymś wielkim
i słusznym. Zostaliśmy włączeni do tego misterium i dozna-jemy  rozczarowania,  kiedy  znów  jesteśmy  poza  mediną.
Skok na południe. Taxi „louage” – jak to świetnie funkcjonuje. Taxi rusza z chwilą nadejścia piątego pasażera
i zatrzymuje się tylko na picie lub, na przykład przy rewe-lacyjnie zachowanym amfiteatrze rzymskim El Djem. Rzymu w Tunezji jest tyle, że wspomnienie o jednym amfiteatrze jest profanacją tematu. Mam kłopoty z wyborem Boga, by prosić
o wybaczenie. Południe to Sfax z arcyciekawą mediną. Wyspy Kerkena obowiązkowo – cel podróży bądź co bądź. Skrawek ziemi,  a  wart  książki,  którą  kiedyś  popełnię.
Pociągami klasy III, gdzie często towarzyszem podróży jest baran, koza czy kura, a szyby w oknach wagonu ichni Pafa-wag  pominął,  zmierzamy  ciągle  na  południe.
Niemalże księżycowe miasto Matmatę zgłębiamy, dosłownie, bo domy są głęboko. Dziury troglodyckie, mieszkania dziesięć metrów pod ziemią. Okrągłe studnie
o średnicy 5-10 metrów i z dna studni wchodzi się
do wydrążonych pomieszczeń „pokoi”. Wszystko drążone
w ziemi. Na dole schludnie, czysto, prymitywnie, ale swojsko, przyjemnie. Mnóstwo kontaktów, rozmów. Pod ziemią spotykamy człowieka niesłychanie okutanego w zawoje – tu wystaje bosa noga, tam oko z uchem, że aż wydaje się nam podejrzane, że ten syn pustyni tak się ukrywa. A kiedy ta konfekcyjno-humanitarna kula z ciężko wydobytym z zawoju uśmiechem podaje w wątpliwość szczerość intencji ostat-niego króla Polski oraz jakże precyzyjnie komentuje zamach majowy z 1926 roku, zaczynamy się zastanawiać, czy nie trafiliśmy na ślad kapitana Czechowicza. Ludzie! Dziesięć metrów pod ziemią, w dziurze u wrót Sahary dżelabijowa ku-la zna szczegóły historii Polski! Dotąd wszystkim tłumaczy-liśmy z mapą w ręku, że Polska to nie Bolonia, nie woda toaletowa i że w ogóle to jest kraj, no i jak Boga kocham istniejemy. Tak czy owak Matmata to miasto – wiadomo. Mówią, że 40 tysięcy – liczyłem, liczyłem i się nie doliczyłem. Same dziury w ziemi. Hotel też w dziurze. Dziura, z dziury wejście, inna dziura, telefon, telewizor, restauracja nawet
w dziurze. To się, przepraszam za nieliterackość, ale w tzw. pale nie mieści. Miasto w dziurach. Są przewodniki, uzasadnienia, „dziury troglodyckie”, opracowania naukowe, ale gdy się tam jest trudno uwierzyć, że takie miasto istnieje. Matmata – miasto znak zapytania. Domy w dziurach!? Obrazki jak  z  bajki.
Synowie i córy pustyni z inwentarzem jadą do oazy Douz
i Kebili. Z lewej strony o kilkaset metrów od drogi ciągnie się pasmo malowniczych gór przez ponad sto pięćdziesiąt kilo-metrów, a z prawej – pustynia płaska jak stół. Piach, piach
i piach. Ale autobus staje czasem, wychodzą 2-3 osoby, poprawiają dżelaby i każda idzie w inną stronę, w ten jednakowy pejzaż zasypany piaskiem. Jak oni wiedzą, gdzie wysiąść? Pięć czy dwadzieścia pięć kilometrów dalej ten pejzaż jest dokładnie taki sam. Jak oni żyją w tym morzu piasku? Jedziemy do Douz, Zaafrane, El Faouar i dalej na pustynię  po  odpowiedź.  W  oazach  jak  w  bajce.
Po dwustu kilometrach podróży w czerwonych skałach
i żółtym piasku, kiedy wchodzimy do oazy nie wierzymy własnym oczom. Tysiące drzew palmowych, cudowny chłód, słychać śpiew ptaków, szum liści palmowych i szum wody, która przelewa się małymi sztucznymi strumyczkami. Ileż tu pracy ludzkiej, całe systemy grobel, grobelek, zastawek powodujących zatrzymanie wody, by dać się napić drzewom palmy daktylowej, a przy okazji wyżywić soczystą, zieloną trawę, jakże cenną tu paszę dla domowych zwierząt.
Na targu oazy trawa ta obecna jest wszędzie, sprzedawana
w niedużych, starannie wykonanych pęczkach jakby duży szczypiorek. Prawie każdy ma pod pachą pęczek trawy. Od razu widać, jak zwierzęta i ludzie są tutaj sobie potrzebni. Wszystkie, bajkowe nawet opisy stają się prawdziwe w tej oazie  i  przylegającej  wiosce – miasteczku.
Mały meczecik i gratka niesamowita. Mężczyźni wycho-dzą z porannej modlitwy. Jest właśnie ramadan - miesiąc muzułmańskiego postu, kiedy od świtu do zmroku nie wolno jeść, palić, a Allah nawet nie pozwala na sprośne myśli. Wioska zapełnia się postaciami z „Lampy Alladyna”, z serca Sahary, ze świata jakby nierealnego. Uśmiech natychmiast odwza-jemniają uśmiechem. Zaczyna się rozmowa jak ze starymi przyjaciółmi. Pytają o wszystko, a my – zauroczeni egzotyką – do wieczora jesteśmy wśród nich, patrzymy, rozmawiamy, zgłębiamy  ich  świat  i  ciężko  nam  się  z  nimi  rozstać.
Przygody czekają. W Zaafrane wsiadamy na dwa wiel-błądy. Dwa spośród może dwustu, które stoją na wzgórzu
u wrót oazy i tworzą swoimi nieruchomymi sylwetkami
w konturze słońca obraz niepowtarzalny. Trzy godziny jazdy tym okrętem pustyni to doświadczenie, którego nie da się zapomnieć. Bez wielbłąda nie ma tu życia. Karmi, wozi, pra-cuje, daje skórę, mięso (pyszne), a nawet mocz do włosów beduińskich piękności. Docieramy do namiotu beduinów
w drodze do Bir El Gudeima. Jak względne jest pojęcie szczęścia, posiadania, komfortu. Trzeba zobaczyć ten namiot, jego męską i damską część, jego święty skórzany worek
z wodą (nie do mycia!), zobaczyć i spróbować ich kuchni, zobaczyć suche igły wystające z piachu – pożywienie ich owiec.
Tu jest dyktat pustyni. Piach i słońce, chłód i żar, wiatr
z piaskiem, burza, brak wody. To wszystko kreuje styl życia, modę, charakter, zaloty, miłość, religię. Pustynia, słońce i pia-sek. Ten piasek mamy już wszędzie, w ubraniu, włosach, rozumie i każdym kawałku organizmu. Wieczorem będziemy na tym piasku spać w hotelu miliongwiazdkowym, a do obiadu zjemy beduińskie przysmaki przygotowane przez naszych arabskich przyjaciół  na...  gorącym  piasku  jak  na  patelni.

code