PRACA 1

Praca - rzeczownik, rodzaj żeński.

Praca - wykonywanie jakiejś czynności służącej uzyskaniu dóbr.

O, właśnie - „dóbr”, ale jakiż to szeroki wachlarz dóbr można mieć dzięki pracy. Boleję nad niezaprzeczalnością przekonania, że niestety większość ludzi na świecie pojęcie pracy wiąże wyłącznie z koniecznością warunkującą egzystencję. Ale reszta, jednak, ma potrzebę by do tej egzystencji dorzucić ambicję, satysfakcję, radość , przygodę, szczęście, miłość, zabawę i co tam jeszcze, o…. spełnienie.

Praca była dla ludzi katorgą, ponurym szarym trudem ale i świetlaną karierą gwiazd sztuki, sportu czy władzy. W próbie moich wspomnień trudno pominąć wątek pracy. Każdy ma tu moc opowieści, które dla wprawnego scenarzysty mogłyby stanowić interesującą inspirację.

Kiedy byłem dzieckiem trwał stalinizm. Myślę, że i młodzieży nie trzeba wyjaśnień. Było bardzo ciężko mojej matce wdowie o czym już pisałem . Ale ani u nas w rodzinie, ani nigdzie w moim otoczeniu nie był mi znany przypadek konieczności pracy dzieci w celu utrzymania rodziny. Z pewnością tak bywało ale los mi oszczędził takiej sytuacji.

W moim życiorysie praca pojawiła się jednak dosyć wcześnie. Był rok 1961.Miałem wtedy szesnaście lat i właśnie odebrałem świadectwo ukończenia dziesiątej klasy liceum. Trochę przedwcześnie bo zaczynałem szkołę jako sześciolatek. Janusz Kucharski, mąż mojej starszej ode mnie siostry Lili czyli „szwagier”, choć to słowo zawsze mi się kojarzy z jego żartobliwym znaczeniem, to tu jednak sprawa, wszak niewiarygodna, miała realny wymiar - załatwił mi pracę.

Wciągu dwóch dni, bez ceregieli, z nieopierzonego uczniaka liceum w małym miasteczku stałem się nagle asystentem prawdziwego i bardzo wtedy znanego operatora filmowego Witolda Leśniewicza. Wtedy zarówno operator jak i asystent to były słowa słabo przeze mnie kojarzone. Mój szwagier był wtedy kierownikiem produkcji w Wytwórni Filmowej Wojska Polskiego „Czołówka”. Moje więc nagłe zatrudnienie bezsprzecznie dziś nazwane byłoby nepotyzmem jeśli jeszcze nie podlegałoby kilku oskarżeniom chociażby o zatrudnieniu nieletnich. Mam nadzieję, że wchodzi tu w grę przedawnienie. Na wszelki wypadek informuję służby, że „szwagier” już nie żyje. A ja jeszcze, ale widzę końcówkę. To tak dla zdemotywowania służb choć temat nepotyzmu zaczął nabierać historycznego znaczenia dopiero od zaprezentowanego w lipcu 2021 roku, jako nowy krzyk mody, pokutnego worka Jarosława Kaczyńskiego.

Wsiadam więc w pociąg i jadę do Warszawy na Aleję Lotników do Wytwórni Filmowej „Czołówka”. Krótka odprawa, dwugodzinna szkoła filmowa , większość sprzętu już załadowana i w drogę. Ma być realizowany film o wojsku i dla wojska pt. „Atak”. Kierunek Zielona Góra a dokładnie miasto Żagań. Mieszkaliśmy potem oczywiście w hotelu ale moim „domem” staje się od teraz samochód „Lublin” w formie tzw „operatorki” z całym sprzętem filmowym, kamerami, kasetami z taśmą filmową, statywami, akumulatorami, odczynnikami chemicznymi itp. Taki „Lublin” był wtedy dobrze znany wszystkim filmowcom. Szaro-bura ciężarówka nazywana też budą, która towarzyszyła wtedy każdej ekipie filmowej. Gdyby istniała wtedy mała kamerka, jak to dziś możliwe, i mogła zarejestrować co się wtedy w tej budzie działo przez lipiec i sierpień. Scenarzyści Hollywoodu mogli by czerpać garściami a podejrzewam, że garści by im zabrakło. Starczyłoby materiału na melodramat, film gangsterski i porno. Na razie jedziemy całą noc. W budzie z dziesięć osób ekipy raczej trzeciej kategorii w ekipie. Bardzo dużo alkoholu przy zapamiętanej maleńkiej poddachowej żaróweczce. Wtedy, dla mnie, który jeszcze nie znał uroku tegoż napoju było to doświadczenie cenne. Trudno zapomnieć te krążące po warczącej, trzeszczącej i podskakującej budzie „Lublina” podawane sobie z rąk do rąk a i omijające mnie butelki. Usypiając chłopaki z ekipy zaakceptowali mnie, szczawika z prowincji, nazwali mnie „Grześkiem” i miałem z nimi później bardzo dobre relacje. Teraz dziękuję im za to, że wtedy uszanowali mój brak doświadczenia w tej konkurencji bez nadmiernego zapału edukacji młodzieży. Zresztą, na szczęście, bo jak tylko dojechaliśmy, praktycznie bez snu, natychmiast poddano mnie bardzo intensywnemu przygotowaniu do zawodu filmowca bo jak się wkrótce okazało czekała mnie ciężka harówka.

Ekipa filmu liczyła, o ile pamiętam przynajmniej pięćdziesiąt osób i wszyscy mieli coś do załatwienia w „operatorce” ale w nocy, kiedy mieszkańcy Żagania spali a filmowcy z Warszawy zaczynali niemilknące do rana balangi w wynajętym dla nich na wyłączność hotelu to ja asystent operatora stawałem się jedynym użytkownikiem naszego „Lublina” i do trzeciej w nocy wywoływałem próbki z nakręconego materiału. Były w obróbce kasety kamery Arriflex, każda po 60 metrów taśmy filmowej 35 mm czyli 2 min materiału filmowego. Z każdej kasety należało wywołać próbki, materiał opisać i przygotować do wysyłki w laboratorium w Warszawie. Ta praca powierzona była mnie, szesnastolatkowi podczas kiedy cała ekipa filmowa balangowała jak tylko można sobie wyobrazić najpiękniejszą balangę na ziemiach odzyskanych w bądź co bądź artystycznym wykonaniu. Jak sobie dziś pomyślę to nie mogę uwierzyć. Zaraz powiem coś o realizacji filmu ale nadmieniam , że koszt realizacji takich dwóch minut nagranego materiału był jak się okaże kolosalny. Och, gdybym się potknął i otworzył taką kasetę nie w ciemni. Nie chcę nawet o tym pomyśleć. Na szczęście, pochwalę się, że już wtedy można było na mnie polegać i zawsze tę cenną światłoczułą taśmę potrafiłem uchronić przed światłem. W dalszej części życia, niestety, miewałem chwile dużej słabości i „z poleganiem na mnie jak na Zawiszy” doradzałbym sceptycyzm.

Wspominając jednak tę moją pierwszą w życiu pracę nie mogę uwierzyć w dar losu. Film, jak pisałem wcześniej, czarował mnie dotąd tylko w kinie „Kujawiak” Któż mógłby mieć taką okazję, by mając szesnaście lat móc wpleść się w realizację prawdziwego filmu, w wir sfingowanej wielkiej wojny, bitwy z udziałem setek czołgów, hałbic, kilometrów transzei, przynajmniej kilkuset a może i kilku tysięcy żołnierzy, bo kto by ich policzył. Codziennie na potrzeby filmu cały ten arsenał stawał do dyspozycji reżysera, operatora i kierownika produkcji. No i oczywiście sztabu dowódców wojskowych z kilkoma generałami i wyższymi oficerami bo film miał służyć Wojsku Polskiemu, a i z pewnością, biorąc pod uwagę jego wymiar, całemu Układowi Warszawskiemu istniejącemu wówczas od raptem pięciu lat. Teraz, równo 60 lat później słyszę ten grzmot całej maszynerii wojennej, czuję proch, boję się i nie mogę wprost uwierzyć, że to nie był zły sen albo nomen omen ….film. Dwa miesiące w tym huku, strzelaninie, wybuchach, krzątaninie maszynerii wojennej realizującej precyzyjny filmowy instruktaż dla armii. Plan nie milkł nigdy, nawet na kilka minut,. Przerwy w kręceniu filmu nie były przerwami na tej ogromnej przestrzeni poligonu, gdzie cały czas trwało pozorowanie tytułowego ataku. Kiedy kamera nie pracowała trwało przygotowanie do dziesiątek następnych scen i ten huk hałbic, czołgowych luf i zapach prochu jest we mnie do dziś i przez te 60 lat czyni mnie niemalże maniakalnym pacyfistą.

Poligon między Żaganiem a Żarami jest jednym z najstarszych i największych terenów ćwiczeń wojskowych a dziś z udziałem armii sojuszniczych NATO.

Byłem tam w środku i to jak nie byle kto. Byłem jedynym w tym całym piekle, oprócz operatora, mającym dostęp do kamery. To dla niej, tej mojej ukochanej kamery, na którą chuchałem i dmuchałem, czyściłem miękkimi pędzelkami był gotowany ten cały przeogromny plan. To dla niej ten tysiąc żołnierzy, te setki wybuchów i ryki czołgów. A później to ja z wnętrza tej kamery wyplątywałem jej złotą treść, taśmę z kaset i doskonale wiedziałem, że to ja teraz mam wszystko w rękach. Pakowałem każdy z tych 60-metrowych krążków w czarny papier w tym grzmocie, kurzu i huku z największą ostrożnością wydmuchując każdy najmniejszy pyłek.. Czułem tę moc zaczarowaną w jeszcze niewywołanej emulsji perforowanej taśmy filmowej. Czekałem na ponowne jej spotkanie wieczorem , kiedy w ciemni operatorki z każdej kasety musiałem, ba, miałem przyjemność, wywołać w kwasach próbkę by się przekonać i potwierdzić, że zawiera ona w tej swojej emulsji trudne do zrozumienia moc, treść, piękno i siłę. Kiedy na wywoływanych przeze mnie w ciemni końcówkach każdej szpuli taśmy ukazywały się w negatywie fragmenty kręconych batalistycznych scen chciało mi się płakać i krzyczeć z radości. Dziś porównałbym to uczucie z zasłużoną owacją dla artysty po koncercie . Jakaż to była dla mnie szkoła. Ten epizod mojego życia zadecydował o moich zainteresowaniach, o szacunku i etosie pracy, o pożądaniu przygody, o odpowiedzialności czy wreszcie o chęci, ale tam chęci, żądzy samodzielnej kreacji .Coś w życiu zrobić, żebym mógł przypisać to sobie, że to ja zrobiłem i ktoś to uznał. Ta myśl zrodziła się u mnie właśnie wtedy. Pamiętam jak zależało mi na przyjaznym geście mojego operatora i jaką satysfakcję miałem, kiedy w tym kurzu i łomocie poklepał mnie czasem po plecach i powiedział „brawo Grzesiek”, bo moja ksywka z operatorki trafiła i do niego. Ale tak naprawdę nie czułem się wtedy takim kozakiem. Byłem, pełnym kompleksów szczawikiem. Chłopakiem wyrwanym z Izbicy Kujawskiej w roku 1961, który za sprawą dobrze umocowanego zawodowo „szwagra” znalazł się w ekipie filmowej. Ciągle, do końca tych moich unikalnych wakacji myślałem, że to sen. I tak naprawdę do dziś nie mogę w to uwierzyć.

Późniejsze moje życie pozwoliło mi na uczestnictwo jako asystent operatora albo statysta w wielu planach filmowych , o czym później, łącznie z np. „Popiołami” ale nigdy nie było takiego rozmachu realizacyjnego jak wtedy w Żaganiu przy tym wojskowym filmie „Atak”, do którego dziś próbuję wszelkimi sposobami dotrzeć ale niestety ten film jest najprawdopodobniej tajny i chyba słusznie.

Ileż we mnie wspomnień z tamtych dwóch miesięcy. Pamiętam, że kiedy wróciłem we wrześniu do jedenastej klasy nie mogłem się naopowiadać kolegom licznie zgromadzonym w licealnym kiblu. Ledwo się wtedy widzieliśmy w gęstym dymie papierosowym, który mi wtedy i później nie przeszkadzał choć nigdy nie paliłem. Szpanowałem wtedy moją wojskową kurtką z napisem Wytwórnia Filmowa „Czołówka” i czarnym beretem czołgistów no i przyciemnionymi okularami, którymi czarował wówczas Zbigniew Cybulski.

Nie odczułem wtedy większego zainteresowania mną wśród moich koleżanek najprawdopodobniej z powodu mojej niedojrzałości organicznej ale publikę męską w licealnym ustepie miałem zapewnioną i opowiadałem a opowiadałem nie zdejmując tego mojego czarnego beretu czołgistów.

Wrócę jeszcze do tego mojego planu filmowego w Żaganiu w lato 1961. Jak rzekłem była to praca ciągła po szesnaście godzin na dobę łącznie z niedzielami bo o wolnych sobotach to wtedy nikt nie słyszał.. A jednak, zdarzyło się, że w sierpniu jedna z niedziel była pusta a i sobota taka jakoś od południa. Wyprosiłem u operatora pozwolenie na nieobecność, jak mam zanotowane w kalendarzyku, w czasie 27-u godzin. Muszę się przyznać, że byłem bardzo związany z matką. Z obozu harcerskiego trzeba mnie było sprowadzać bo tęskniłem, płakałem, cierpiałem. Teraz miałem już szesnaście lat, pracowałem i niby nie miałem czasu na tęsknotę ale był to mój pierwszy tak długi pobyt poza domem i bez …mamy. Och jak się mimo natłoku pracy dały o sobie znać te cholerne okolice gardła, ta pustka gdzieś w górnej części ciała, dziura w duszy, jakiś ból w piersiach, w plecach, w środku no …nie wiem w czym. To znaczy wiem, wiem, że gdyby pojawiła się matka to już by wszystko ustąpiło. Stary koń, niby pracownik filmu…a jednak. Byłem tam pośród zadań, obowiązków i odpowiedzialności sam. Nawet w nocy kiedy zasuwałem w operatorce. Oprócz niewątpliwie budujących ale rzadkich poklepań po plecach z komentarzem operatora „brawo Grzesiek” nikt nie miał nawet czasu pomyśleć by zauważyć, że… jestem. I ta nieprzeparta chęć, to pożądanie spotkania matki wtedy trafiło na te 27 godzin wolnego. Wiedziałem o tym od tygodnia i w kolejne noce pojechałem trzy razy na stację kolejową w Żaganiu by studiować rozkład jazdy. Matka była w tym czasie w sanatorium w Lądku Zdroju. W najlepszej konfiguracji lokalnymi / osobowymi/ pociągami było sześć przesiadek a z powrotem pięć. Jak ja się wtedy wykształciłem w posługiwaniu rozkładem jazdy pociągów. To mi się później bardzo przydało. Mimo, że nieraz na przesiadkę miałem kilka minut to zawsze zdążyłem, choć na niektórych stacjach trzeba było czekać dwie godziny. Wyjechałem z Żagania po południu a dotarłem do Lądka Zdroju o godzinie 5-ej rano. W sanatorium obudzono matkę. Spotkaliśmy się przed budynkiem w pustce parku. Nigdy nie zapomnę jej łez, dotyku jej dłoni na moim policzku i powtarzanemu bez końca „synulku”, „kochany synulku”. Usiedliśmy na ławce . Opowiadałem o tym moim filmowym świecie, w który matka chyba mi wtedy nie uwierzyła i wpatrując się we mnie jak w obraz wmówiła mi, nie bez racji, że jestem bardzo zmęczony i dobrze byłoby jakbym położył się na piętnaście minut koło ławki i się zdrzemnął. Zasnąłem na trawie, a na ławce trzymając mnie za rękę siedziała matka. Obudziłem się po….trzech godzinach. Spojrzeliśmy wtedy na zegarek i spostrzegliśmy, że już jest niedużo czasu do mojego pociągu. Pierwszego, bo potem jeszcze pięć przesiadek. W nocy dotarłem do Żagania. Zdążyłem, bo rano musiałem być już gotów z moimi kamerami. To była chyba najważniejsza niedziela mojego życia. Te krótkie kilka godzin na jawie czy na śpiąco ale z…matką. Jakże wtedy wytęsknioną matką.

Niedługo po tym zobaczyłem film „Ballada o żołnierzu”. Miałem moją prywatną pretensję do reżysera, że splagiatował moją historię ale niestety jak się dowiedziałem film był zrealizowany dwa lata wcześniej ale w Izbicy Kujawskiej ukazał się dopiero w roku 1962 czyli rok po opisanej sytuacji.

Do tego życia filmowego wróciłem za niecały rok . Natychmiast po maturze w 1962 roku zaczął się przepiękny 14-miesięczny okres mojego życia. Praca. Praca w filmie. Ale jaka?

Ale o tym w następnym felietonie /PRACA 2/

code