Moja mała ojczyzna-mama 4

 

W tej mojej kochanej Izbicy Kujawskiej pozostałem do roku 1962 tzn do matury. Mam zdjęcie jak siedzę na sali gimnastycznej w białej koszuli i krawacie, pochylony nad tekstem, dzierżący pióro i nie mogę się napatrzeć jaki to ja atrakcyjny maturzysta. Najbardziej to ja z matury pamiętam jak się żarliwie modliłem, żeby ją zdać.

Tak jak niedawno temu prezes Kaczyński przyznał, że bez pokajania się nepotyzmem PIS nie wygra, tak ja po już zapomnianym okresie ministrantury zamiast wreszcie wstać z kolan to znowu buchnąłem na kolana i ukorzyłem się w modlitwie. Modliłem się żarliwie, nie tyle z głęboką wiarą co z ogromną nadzieją, że dzięki temu zdam maturę. I zdałem. Chcę wierzyć, że moja wiedza miała w tym większą zasługę niż moja modlitwa ale wiele wskazuje na korzyść tej drugiej. Przypomniała mi się ta historia bo właśnie cieszymy się w rodzinie od kilku dni udaną operacją jaką przeszedł mój zięć Marnix. Przed nią oczywiście bał się jak każdy i mailowo informując znajomych poprosił o modlitwę. Marnix jest Holendrem, mieszka w Izraelu, ma żonę Polkę ale chłopak jest światowy i ma znajomych na całym świecie. No i zaczęła się rzeka maili z życzeniami i zapewnieniami ze świata, że się modlą jak prosił. I oto płyną maile, że modlą się katolicy, żydzi, zielonoświątkowcy, jehowi, ewangelicy i buddyści. Przy takim wsparciu powodzenie operacji było zapewnione i prawdopodobnie udział w sukcesie chirurgów jeśli był, to niewielki. Ciągle też brzmi mi w głowie często powtarzana rada mojej matki: jeśli masz problem to westchnij chociaż do Świętej Panienki a problem zniknie. No, muszę przyznać, że nie raz westchnąłem i sprawdzało się ale raczej w problemach malutkich. W większych gorzej, ale metody nie odradzam. Wiadomym jest że w lipcu 2006 na wniosek Koła Parlamentarnego PIS odprawiona została w kaplicy Sejmu msza święta w intencji…deszczu. No i co? …no i tylko dwa dni Pan Bóg myślał, rozumie się, administracja, by pozytywnie rozpatrzyć prośbę i lunął deszcz, ale gdzie deszcz…. ulewa.

         Z chodzenia do kościoła najbardziej mi zostały w pamięci spotkania z kolegami w czasie mszy ale nie w kościele lecz koło kościoła. Jeśli wchodziliśmy do środka to do kaplicy blisko ołtarza głównego, Głównie w czasie kazania bo z tego co mówił ksiądz miałem w domu egzamin. W tej kaplicy lubiły gromadzić się „święte ciotki”, które upierały się jedna przez drugą, żeby z „serdeczna matko” wydobyć wysokie C. Wkręcaliśmy się w wiernych po to by podsłuchać, ale głównie to skrytykować ich śpiewaczy zew i później naśladując pobożne parafianki śpiewaliśmy ich głosami. Jak one pięknie gulgotały, jakie zachwycające było ich canto, jakie oddanie swego samorosłego talentu Bogu. Nabijaliśmy się, ale dziś to bym je wszystkie przytulił do serca i dyplomy jakieś dałbym.. Krytykowaliśmy potężnie, ale dziś mam wielkie wyrzuty sumienia. Niech wszyscy Pana Boga chwalą jak mogą a jeśli ktoś ma jakikolwiek talent to powinien szukać wszelkich okazji by go zaprezentować i podgrzewać bo najczęściej okaże się on radością a przynajmniej rozrywką. Okazji nie braknie.

       Z kościelnych wspomnień muszę coś powiedzieć o dzwonnicy. Byłem wśród tych nielicznych szczęśliwców, którzy mieli tam wstęp za sprawą naszego nieodżałowanego, później zmarłego tragicznie, kolegi z klasy Sławka Lenka. Tata Sławka był szanowanym w Izbicy panem kościelnym no i z tej racji mieliśmy wstęp na dzwonnicę i zawsze gotowi do dzwonienia jak tylko było trzeba. Dzwonnica, to dwupiętrowa murowana wieża koło kościoła gdzie przez dość długi okres uwielbialiśmy przebywać w oczekiwaniu na sygnał by ciągnąć za sznury dzwonów. Cóż to była za rozkosz być podrywanym na wysokość nieraz 3-4 metry przez rozkołysany dzwon przy odpowiednim chwycie sznura. Były różne dzwony i ciągle ustawialiśmy się w kolejce do największego chociaż i sznur najmniejszego podrywał w powietrze. Każdy z nich dźwięczał inaczej ale kiedy rozkołysywaliśmy wszystkie orbitując w powietrzu, ciągnięci przez sznury to doznawaliśmy jakiegoś niewyobrażalnego spełnienia. Ten gigantyczny głos rozkołysanych nad nami dzwonów, ta najpotężniejsza muzyka przedziwnych wiszących instrumentów w małej, ograniczonej wysokimi ścianami naszej filharmonii to były przeżycia, których zapomnieć nie sposób. A jeszcze ta świadomość, że tak dzwoniąc służymy wielkiej sprawie bo dzwony przecież dzwoniły kiedy był poważny powód. Albo Chrystus się rodził, albo zmartwychwstawał, albo było Wniebowzięcie Maryi Panny albo też człowiek, mieszkaniec Izbicy odchodził na tamten świat a całe miasto go żegnało. To była nasza duma to uczestnictwo w uroczystościach. Czuliśmy misję i imponowało nam zaufanie pana kościelnego, bo te dzwony dzwoniły tak jak my im kazaliśmy, stosownie do każdej okazji. To była nasza kreacja. Ciągle tę muzykę słyszę i tęsknię za nią. Przejeżdżając koło każdej dzwonnicy na świecie mam ochotę tam wejść.

       Zacząłem ten mój opis od matury bo chciałem już przejść do dorosłości ale przez poprzednie opowieści o tej mojej małej ojczyźnie-mamie ciągle bym wracał do wspomnień z dzieciństwa. Zahaczę jednak o tę maturę. Zaraz po niej zdawałem egzamin wstępny na Politechnikę Warszawską na Wydział Maszyn Roboczych i Pojazdów. Oblałem jednak i nie znalazłem się na liście przyszłych studentów . Zresztą na wielkie szczęście bo uchowaj Boże tych co by musieli korzystać z „maszyny roboczej” czy „pojazdu” mojego projektu. Zastanawiam się skąd wziąłem wtedy takie niby zainteresowania. . Pojazdy wtedy w Izbicy oprócz samochodu strażackiego i kilku ciężarówek to były tylko wozy konne a maszyn roboczych też chyba nie było bo w Izbicy Kujawskiej ludzie wszystko robili sami za pomocą łopaty. Oj, przepraszam, pamiętam jedną maszyną roboczą. To była młockarnia u pani Ochocińskiej, gdzie wszyscy oglądaliśmy żniwa w samym środku miasta. Była tam zawsze taka szatańska, czarna maszyna sapiąca, warcząca, bzycząca, pryskająca olejem i …złem. Maszyna produkująca moc, potężny czarny silnik. Jakoś się nazywał ale zapomniałem. Miała ta maszyna koło pasowe i za pomocą pasa transmisyjnego mogła przekazywać energię młockarni. A ta młockarnia to łyło urządzenie przez nas wówczas podziwiane i nieodgadnione. Całe podskakiwało i buczało. Wszystko w nim się trzęsło, latało góra - dół, lewo - prawo a może i na ukos. Drewniana konstrukcja, fikuśne drabinki, siatki, trzęsące się przetaki, kółka, grabie, gable ukazujące się i chowające we wnętrzu tego pulsującego ustrojstwa nad którym unosiła się zawsze chmura rozświetlonych upalnym słońcem drobinek słomy. Koło młockarni zawsze stał, by zachować ciągłość pracy, albo z jednej albo z drugiej strony wóz wypełniony snopkami, które to ginęły we wnętrzu młockarni wrzucane przez sprawne wiejskie dziewczyny malowniczo wypinające pupy na szczycie wozów. Ta atmosfera i bajeczna maszyneria kojarzy mi się z filmem „Czarny kot, biały kot” Emira Kusturicy, który tak jak żniwa u pani Ochocińskiej, rysuje mi się jako uroczy obraz odpustu całej grupy prowincjonalnych świętych wyjętych spod niebieskich reguł. Jakie byłyby dziś reakcje dzisiejszej komputerowej młodzieży na widok takiej „maszyny roboczej”. Wzbijał się wokół kurz w ilościach widzianych chyba z kosmosu. Hałas, tumult, tuman piachu i skrawków słomy, warkot, rozbuchanie powietrza i pola. W samym centrum miasteczka. Zapis video, audio ale też aromatu i smaku tego piekła-nieba żniw pani Ochocińskiej we mnie jest do dziś. Jest przez nas oczekiwany i przeżywany. Wyobrażam sobie, że na moje przypomnienie ożyją wspomnienia mieszkańców Izbicy tamtych lat. To jest kawałek naszej Izbicy.

       No, można by rzec, że „maszyna robocza” w Izbicy Kujawskiej to była też… motopompa. Takich, nasza Ochotnicza Straż Pożarna miała kilka. Och jak uwielbiałem wszelkie, jakbyśmy dziś powiedzieli „imprezy” strażackie. Zawody między jednostkami Ochotniczych Straży Pożarnych z kilku miasteczek okolicznych. „Pierwsza woda naprzód”, „druga woda naprzód” i sikawki do celu a później, po akcji, na publikę. Ryk kilku motopomp i gonitwy ludzi oblewanych na deser. Koncerty orkiestry strażackiej na rynku i pochody tej orkiestry przez miasto. Cóż to były za wydarzenia, a ja jeszcze się widzę jako jeden z tych małych pętaków, który się wlókł wszędzie gdzie orkiestra strażacka się ruszyła. Wieść się niosła gdzie będą iść i obstawialiśmy rogatki. Muszę jednak wspomnieć jedno wydarzenie o randze, myślę, historycznej, w której zapisałem się chyba nie najfortunniej.

       Było to dnia 30 kwietnia roku 1952. Wieczorem, przed pierwszym maja szedł tzw capstrzyk /kto dziś zna to słowo?/, który poprzedzał pochód pierwszomajowy. Z tym jednak wyróżnikiem, że elementem głównym capstrzyku była niesiona przez „towarzysz z partii” kukła ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Harry Trumana. Ta kukła na zakończenie capstrzyku była palona na rynku izbickim ale niektórzy świadkowie twierdzą, że spalenie kukły Trumana odbywało się na placu między kinem a internatem żeńskim liceum/?/. Te praktyki były z pewnością wtedy stosowane nie tylko w Izbicy. A taką ciekawostkę warto sobie dziś przypomnieć bo może nasze relacje z administracją amerykańską w nowej dobie panowania Joe Bidena wymagają sięgnięcia po tamte doświadczenia. /?/

       Wrócę jednak do mojego skromnego udziału w tamtym wydarzeniu. Miałem siedem lat. Jako niby grzeczne ale trudne do całkowitej kontroli dziecko, uczepiłem się wolno przejeżdżającej ciężarówki by w momencie kiedy zobaczyłem maszerujący capstrzyk, a ciężarówka była już w pędzie, puścić się klapy i mocno się potłuc. Ale, z kolei sam sobie dziś się nie dziwię bo kto by się nie puścił na widok wspaniałej ogromnej kukły w gwiazdach i kolorach amerykańskich a na dodatek z ogromnym czarnym cylindrem niesionej przez, tu tylko dzisiejsze mniemania, ekipę zaufanych towarzyszy partyjnych. Były konsekwencje. Zakażenia krwi, otwarte rany na kolanach i łokciach długo leczone później przez słynnego w Izbicy doktora Kłosowskiego. Fakt, jak to określiłem, puszczenia się z ciężarówki w momencie, kiedy w perspektywie miało być spalenie kukły prezydenta Stanów Zjednoczonych i które, niestety, nastąpiło w Izbicy przy okazji innych „pierwszych majów”, mimo moich wtedy siedmiu lat, określam dziś jako sprzeciw wobec postępowań ówczesnych władz. Nie wychodzę z podziwu nad moją świadomością polityczną. Mam nadzieję, że ten akt sprzeciwu i krew ran z moich kolan będzie miała wpływ na uznanie mojego kombatanctwa w walce z komunizmem. Jakiś tam medal też by się przydał.

      Wspomniałem o doktorze Bolesławie Kłosowskim. To postać wspaniała i wielce dla Izbicy zasłużona. Już przed wojną był to dla Izbicy ktoś. Uznany doktor i zacny obywatel. Czytałem dużo o nim jak w czasie wojny w Izbicy pomagał chorym i nie tylko chorym. Był prawym i szanowanym obywatelem miasta, znakomitym doktorem i autorytetem. To piękny obraz człowieka. W latach pięćdziesiątych, starszy już wówczas mężczyzna. Piękny, wysoki, przystojny, wspaniale ubrany pan. Wspierający się modną wtedy laską. Przechodził się często ulicami Izbicy. Zdarzyło mi się iść raz za nim idącym bardzo wolno ale nie śmiałem wyprzedzić. Szedłem więc za nim zachowując dystans kilku metrów. I oto doktor Kłosowski pozwolił sobie na….. dość potężnego bąka. Sprawy żadnej by nie było ale doktor Kłosowski zatrzymał się, powoli odwrócił i umieścił swój wzrok w moim wzroku i to tak głęboko, że do dziś to czuję. Zatrzymałem się, zdębiałem, długa chwila ciszy i bezruch doktora i mój.  Czuję do dziś to moje kretyńskie wygięcie karku, zatrzymanie oddechu jak przed rozstrzelaniem. Opuściłem powieki i zaistniało we mnie największe jakie można mieć poczucie winy.  I wtedy, olśniony przypomniałem sobie nagle radę mojej  mamy by każdemu przy spotkaniu  mówić dzień dobry. Wygięty, drżący, zastraszony powiedziałem …„dzień dobry” z dziecięcym akcentem na ostatnią sylabę. Doktor Kłosowski z kolei z akcentem na drugą sylabę odpowiedział „dzień dobry”, uśmiechnął się, odwrócił i poszedł dalej. Ja jeszcze z tym moim wygięciem trochę postałem. Och, proszę Państwa, taki jeden bączek w życiu a jednak narozrabiać może.

Później, z uwagi na moją rowerową ekstrawagancję byłem jako dziecko pacjentem doktora Kłosowskiego poddającym się jego medycznej wiedzy by moje kolana i rany wyleczać po dość częstych moich kolizjach rowerowych ze słupem a raz nawet ze stodołą, na szczęście z bardzo już kruchego drewna. Każda z tych wizyt kończyła się dyskretnym gestem doktora Kłosowskiego dającym mi znać, że tamten bączek w naszej historii zaistniał i stał się naszą słodką tajemnicą.

        Aj, aj, jeszcze coś mi się przypomniało a propos „dzień dobry”. Szliśmy sobie w towarzystwie kolegów, ja wiem, dwunastolatków. Bardzo nam imponował Bogdan Trębacki młodszy syn szanowanej w Izbicy rodziny posiadającej sklep na ulicy Żwirki i Wigury. I ten nasz guru Bogdan, skądinąd imponujący nam kulturą osobistą nagle walnął cegłówką w psa wilczura, który właśnie robił kupę na środku najszerszej w Izbicy ulicy. Właściciel psa, znany wszystkim w Izbicy nocny stróż miejski, którego pies był niejako naszą wspólną własnością skowycząc i zapewne nie kończąc kupy uciekł z miejsca, że tak naukowo powiem, defekacji. Znajdujący się po przeciwnej stronie ulicy właściciel psa, przybrał pozycję bojową. Zniżył tors, wyciągnął w dół jak tyko można ręce zaciśnięte w pięści jak Felek Zdankiewicz, wyżyłował wszelkie żyły ze szczególnym wyzwaniem do agresji tych na podgardlu i ruszył w kierunku naszej gromadki, przyznam, przygłupów pod wodzą Bogdana. Ani się ruszyliśmy bo Bogdan zachował zimną krew hoplity. A kiedy wzburzony właściciel psa dotarł już do nas, piesobójców , nieskruszonych na odległość dziewięćdziesięciu centymetrów,

nagle z gardła Bogdana wyrwało się łagodne…. „dzień dobry”, znowu jak u mnie z doktorem Kłosowskim z dziecięcym akcentem na ostatnią sylabę. Żyły szyjne właścicielowi psa nagle odpuściły, opuszczone ręce z pięściami ułożyły się jakoś przyjaźnie, mina złagodniała i zbliżając się już na odległość tête-à-tête

rzekł „….dzień dobry,  ale ……w pieska nie należy cegłówkami rzucać”. Swoją drogą to Bogdan Trębacki to był wspaniały gość . A ten uroczy czar „dzień dobry” jest  jakże wiewającym mi sztandarem przez całe życie.

cdn – jako „moja mała ojczyzna-mała 5”

code