Moja mała ojczyzna-mama  3

Kino w Izbicy Kujawskiej /wyjechałem w 1962r./istniało i buchało swoją aktywnością. Przez dłuższy czas ceny za bilety były niezmieniane - za film czarno-biały trzeba było zapłacić 1,05 zł. zł. a za film kolorowy 1,35 zł. Jakąż to rewelacyjną rolę grało w Izbicy to kino. Chciałbym tu sięgnąć po wielkie sentencje sławiące rolę kulturotwórczych ośrodków regionalnych , kin, domów kultury itp. ale boję się, żeby nie było zbyt patetycznie. Ale niech tam, walę - „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie." Ten cytat pochodzi z aktu fundacyjnego Akademii Zamojskiej z 1600 r. Dziś jednak nie stracił jednego grama na znaczeniu. Pojechałem po bandzie. Jak to się ma do jakiegoś tam „Kina Kujawiak” w małym miasteczku. A jednak. To był nasz uniwersytet, Internet, Kuba wyspa jak wulkan gorąca i lampa Aladyna. Tu wychodziliśmy z jajecznej skorupki i od razu zanurzaliśmy się w kipieli zdarzeń jakie nawet w snach się nie zdarzały. Światło gasło na sali i nagle z Kościelnej, Garbarskiej, Cmentarnej lecieliśmy latającym dywanem do ZSRR i wszystkich innych, równie pięknych i tajemniczych światów. Ileż barw było w tej czerni i bieli za 1,05 zł. Przy całym moim zachłyśnięciu się odpustem parafialnym w Izbicy, z jego niewątpliwym urokiem i kolorytem, z kogucikami na drucie i karuzelami to jednak „Kino Kujawiak”, przepraszam cię odpuście, było kosmosem. A my chłopaki i dziewczyny z Izbicy to byliśmy, bo ja wiem…jak ta Walentina Tiereszkowa, prosta szwaczka, która, dzięki oczywiście partii poleciała w ten kosmos i się patrzyła, patrzyła, patrzyła na kulę ziemską i inne widoczki.. Tak jak my co to z pootwieranymi buziami w „Kinie Kujawiak” chłonęliśmy nieznany świat. Cóż mogliśmy wtedy o nim wiedzieć. W kiosku „Ruchu” państwo Ziętarscy rozdzielali jak mogli nieliczne egzemplarze gazet „Świata młodych” czy „Przygody” czy nawet „Gazety Poznańskiej”. Radio było w posiadaniu nielicznych mieszkańców a w większości domów ciągle szczekały tzw. szczekaczki nazywane też „kołchoźnikami”. Były to małe kwadratowe beżowe skrzyneczki z głośnikiem, z których wydobywały się zawsze jedynie słuszne wiadomości. Zilustruję to pewnym zdarzeniem kiedy mojemu dziadkowi pomogłem ściągnąć z nogi but z cholewą, nawet nie wiem czy lewy czy prawy, wspomniany „kołchoźnik” podał jedną z ważnych wiadomości politycznych. Dziadek bardzo się wtedy zdenerwował i dał wyraz innego zdania w tym względzie rzucając tym swoim ściągniętym butem i rozwalając na części ten skomplikowany aparat. Był to głośniczek, dwie klapki, dwa kabelki i pokrętełko ale pamiętam, byliśmy przez kilka tygodni pozbawieni ważnych wiadomości ze świata bo mama bała się, że fachowiec-naprawiacz, a nuż , się spyta jak to było, że „kołchoźnik” się rozleciał i….doniesie.

Kinem jednak oddychaliśmy. Tu poczuliśmy ostrość i moc sierpa i młota w dziesiątkach kronik filmowych i specyficznie dydaktycznych radzieckich filmów, wśród których były jednak takie perły jak „Los człowieka”, „Lecą żurawie” czy „Ballada o żołnierzu”, które penetrują nasze serca i mózgi do dzisiaj. Ale też tu w naszym kinie łyknęliśmy takie zjawiska jak rock and roll, twist i wreszcie jazz, który do lat 50-ch zagrażał naszemu słodkiemu socjalizmowi. Długo by wyliczać co tam wtedy przeżyliśmy. To było wspólne, dla wszystkich bijące serce to nasze kino. Nie uwierzyłbym, że ktoś młody w Izbicy do kina nie chodził. Osiłków nie znałem . Na każdym to kino odcisnęło swe piętno. To był nasz punkt honoru, żeby się udać do naszego kina a szczególnie na film od 16 lub 18 lat jeśli się ich nie miało. To było nasze super dorastanie, chęć bycia w środku, bycia kimś. Kino, z jego migotliwością, igrcami, radochą, frajdą, ale też dramatem, refleksją , zadumą, szokiem. Czarodziejskie wnętrze – kino.

Pierwszy etap do tej bajkowj krainy to była pani Marta, wpuszczająca do kina która, niestety ale, za Chiny, nie wpuściła na seans od 16 lat , a od 18 –tu to w życiu. Te pertraktacje z panią Martą trwały i trwały . Przechodziły na następny seans i i następny i w końcu przy trzecim seansie pani Marta udawała, że nie przedziera biletów a jakoś wchodzimy ale niestety musieliśmy przejść przez proces targania za uszy. Och jak bym chciał teraz przejść przez taką próbę.

Ale cóż tam targanie za uszy kiedy zaczyna już nas wchłaniać ta magiczna ciemność kina. Witał zawsze jakiż to słodki zaduch, permanentny brak powietrza. Takie wyrazy jak wentylacja czy klimatyzacja nie istniały w słowniku. Każdy wiedział, że jakoś wytrzyma do końca seansu bo na dwie minuty przed końcowymi napisami otwierało się okno w połowie sali i…. wpadało świeże powietrze. Krzesła były drewniane, ciemne, połączone na stałe w rzędach i skrzypiały potężnie co sprawiało jakby zamierzony akompaniament projekcji, jakby …muzyka filmowa.

Ten skrzyp krzeseł często był jedynym akustycznym elementem w dziejących się na ekranie scenach miłosnych. I to było piękne. Do czasu. Kiedy akcja miłosna rozwijała się, następował ….tupot nóg. Nie, nie, proszę to nie postrzegać negatywnie. To był wtedy obyczaj. Tak, wtedy, głowy nie dam, ale chyba również kinomani w Warszawie zachowywali się podobnie. Zaczynały z widowni lecieć odważnie w ciemność sali rzucane serdeczne rady - całuj ją, no całuj, no na co czekasz. A często bardziej odważnie….no dawaj, dawaj, dawaj a kiedy amant filmowy za sprawą ocenzurowanego scenariusza wstrzymał na chuci, i tu przepraszam za mój przechył, tzn wstrzymał swój socjalistyczny oddech w kontakcie z ustami traktorzystki słyszało się na sali okrzyki bardziej manifestujące dezaprobatę postepowania kochanka z ekranu. Leciały w głuszę sali nieco szokujące, choć tylko niektórych, nawoływania - „palant”, cokolwiek by to znaczyło, „no, nie, no , nie”, „wariat”, „frajer”, „lebiega’ itp.

No i co, nieciekawie? Och, jak bym poszedł teraz na taki seans za 1.35 zł. Bez koloru nawet. I żeby ta pani Marta, tak za uszy.

Przepraszam, ale muszę, no muszę jeszcze na chwilę do… Kina. Piszę z wielkiej litery bo… szacun.

Boże, ile ono dla nas znaczyło. Patriotyzm, bohaterstwo, lojalność, szczerość, oddanie, przyjaźń ale i tęsknota, prawda, wiara i dziesiątki innych określeń łącznie z naiwnością determinujących naszą przyszłą świadomość człowieczą spłynęło na nas z ekranu „Kina Kujawiak”.

Jeszcze o,… momentach. Jak już podrośliśmy to każdy, a jak , musiał się pochwalić, że zaprosił do kina dziewczynę.. To wydaje się łatwe teraz, ale ponad pół wieku wstecz to był dla nas wyczyn.

Ale już, jeśli idzie o to kino, dziewczyną, to tylko w ostatnim rzędzie. Żeby ktoś się z tyłu nie gapił. Ale, żeby zdobyć takie miejsca? No dobrze, już , jestem z tą dziewczyną i po kolanie, leciuteńko , przemieszczam moją rękę na spotkanie jej ręki w ciemności „Kina Kujawiak”, w huku kanonad rosyjskiego dramatu o Stalingradzie. Marzę o… dotknięciu jej palców, póki co, wpatrującej się, jak w niebo, w ekran tryskający kanonadą katiusz lecących na wroga. Kanonada, tony trotylu, czołgi, tysiące statystów umorusanych czarno-białą ale naprawdę bolesną krwią płynącą strumieniem z ekranu a tu jej palce nagle dotknęły moich. Serce zaczyna zupełnie inaczej bić. Ten mały dotyk w ciemności kina zaczyna znaczyć. Nie wiem ile. No, kto wie, niech powie. Poprzestańmy na tym dotknięciu palców. Wystarczy. Ręce razem. Boże.

Kończąc tę izbicko-kinową impresję muszę na chwilę wrócić do poruszonego wcześniej tematu spowiedzi wieku dziecięcego. Chcę tu przeprosić tę dziewczynę, z której się nabijałem że… „cały budyń zjadła” i prosiła księdza o rozgrzeszenie. Otóż w okresie mojej wczesnej fascynacji kinem też miałem epizod, do którego nie przyznałem się nawet kolegom ale teraz, a niech tam. W poszukiwaniu wiarygodnych grzechów skojarzyłem że mogę oprzeć się na prawdzie , która nawet w moim mniemaniu była słabiutka ze względu na miałkość tematu. Mianowicie, w wyniku oczywiście rachunku sumienia, wyselekcjonowałem informację, którą szeptem w konfesjonale miałem podać księdzu. Bezpośrednio po oświadczeniu, że ostatni raz u spowiedzi byłem miesiąc temu walnąłem, że …poszedłem na film od szesnastu lat. Ksiądz nie zareagował. Myślał w bezruchu. Ja nie spieszyłem się z następnym grzechem. Milczenie księdza przedłuża się, aż wychylił się mocno z konfesjonału, spojrzał na mnie, miną nie zdradził swoich myśli, rozsiadł się znowu wygodnie, zbliżył twarz do kratki i powiedział, że musi opuścić konfesjonał. Myślę, że raczej zobligowały go obowiązki posługi religijnej niż potrzeby fizjologiczne. Dał do pocałowania stułę i do dziś nie wiem czy mam rozgrzeszenie.

Z Izbicą kojarzy mi się tysiące zdarzeń z dzieciństwa i młodości. Przypomnę sytuację kiedy pani profesor Barbara Wysłouch kazała nam napisać raport z uroczystości pierwszomajowych a ja zacząłem swój tekst od słów „zagaił towarzysz Gaj” bo towarzysz Gaj był wtedy partyjnym guru Izbicy a o towarzyszu nie wypadało żartować. Zostałem wtedy bardzo nieoczekiwanie ….pochwalony przez panią profesor, zapewne też za dalszą treść raportu. Ale tych wśliźnięć w sferę polityki unikam, bo i ja jej wtedy nie rozumiałem, tego przedziwnego systemu i ci co rozumieli, rodzina i profesorowie, nie wiedzieli jak o tym mówić.

Myśląc o Izbicy rodzą się wspomnienia, w opowiadaniach dominuje żart ale zawsze do oczu cisną się łzy wzruszenia bo każdy fragment Izbicy i każdy kawałek muru wydaje się mój. Z niedalekiej przeszłości pamiętam pewną scenę, kiedy to w roku 2015 chcąc zrobić ukłon mojej ukochanej Izbicy przywiozłem do Niej z Warszawy zespół artystów, którzy w Domu Kultury przedstawili spektakl poświęcony Fryderykowi Chopinowi. Przejeżdżając przez ulicę Żwirki i Wigury zatrzymałem na chwilę autokar z artystami, wysiadłem i przywarłem całym ciałem do domu , w którym się urodziłem. Zrobiłem to spontanicznie, trochę rozrywkowo, wydawało mi się, że nie mogę ot tak , przejechać sobie obok takiego ważnego dla mnie miejsca . Wszedłem potem do autokaru i powiedziałem, że przepraszam ale tutaj się urodziłem. Cała artystyczna ekipa złożona zresztą ze znanych artystów trochę jeszcze drzemała po podróży i zdawała się nie zauważyć mojego gestu kiedy wjeżdżaliśmy do miasta. Nie było żadnych komentarzy.

Kilka miesięcy później, w Warszawie, jestem zaproszony na spektakl Tadeusza Różewicza, w którym główna rolę gra obecny wcześniej w Izbicy Henryk Talar. Sztuka traktuje o kobietach życia bohatera , wśród których jest oczywiście matka. Nagle na scenie ujrzałem Henryka Talara przywartego do muru-scenografii, domu jego matki. I tu zaczęło serce bić mocniej . Ten mój gest przywarcia do domu narodzin poszedł w świat, został zauważony, powtórzony, a jak raz to i tysiące, zagrał rolę w uczuciu innego wrażliwego człowieka i za jego sprawą wszedł w sztukę jako gest miłości. To miłość do miejsca gdzie człowiek przychodzi na świat. Tę miłość nosimy w sobie, czujemy wszystkimi zmysłami, jest naszą radością i jakąś niemierzalną ale mocą.

Och, ileż mógłbym o tej Izbicy. O panu Kalinowskim i jego lemoniadzie, o pani Nosow i jej przepysznych ciastkach, o rymarzu panu Budnym, o którym w innym rozdziale tych opowieści, o moich wspaniałych profesorach Liceum Ogólnokształcącego i wielu innych osobach, sytuacjach, zdarzeniach.

Ale jeszcze, taka mała impresja.

Były w Izbicy wiatraki. Poza miastem, za Liceum i za starym Cmentarzem Żydowskim. Stały dumnie na wzgórzach by mogły w swoje piękne rozłożyste skrzydła łapać wiatr. Źródła historyczne mówią, że wiatraki od siedmiu wieków były obecne w pejzażu Kujaw. W Izbicy tych wiatraków-młynów na początku XX-go wieku było podobno kilkanaście. Z czasów mojego dzieciństwa pamiętam tylko dwa. Ale jakie to były cuda techniki i architektury. Dla mnie zawsze pozostaną dziełami sztuki. Bardzo wysokie. Rozmiarem ustępowały tylko kościołom. Stały na trwałym, stałym elemencie, słupie /„koźle”/. Wyobraźmy sobie, cała ta potężna przeogromna konstrukcja drewniana mogła obracać się na tym słupie tak by ustawić się do kierunku wiatru. Wiatrak wysokością był chyba równy kamienicy 3-4 piętrowej a każdy jego bok miał około dziesięciu metrów. Wysoko umieszczony ostry dwuspadowy dach i potężne cztery płaty skrzydeł z misternie poukładanymi lotkami, zastawkami, płatkami czy jak to nazwać. Zawsze intrygowało mnie to upierzenie skrzydeł, które z pewnością było wynikiem wielu obliczeń, doświadczeń, analiz i znajomości upodobań wiatru a może raczej jego kaprysów i przebiegłości by można było go maksymalnie wykorzystać. Całość, kiedy podchodziłem do wiatraka, przenosiła mnie do krainy baśni. Bałem się potężnie ale też chciałem tu być . Wiedziałem, że tylko będąc w tym miejscu jestem w środku dziejącej się przygody. Łopaty stały, nie obracały się, ale nawet najmniejszy wietrzyk sprawiał, że ruszały się jednak, drżały, każda inaczej, bo indywidualnie reagowały na podmuchy. Skrzypiały, mówiły, wydawało się, że rozmawiają z sobą, dają sobie nadzieję na powrót do pracy. Te szelesty, buczenia, mrumrania skrzydeł były czasem dominowane jękiem całego starego cielska wiatraka, który osadzony tylko na swojej osi reagował na ruch powietrza. To były trzaski, skrzypy, zgrzyty, odgłosy pęknięć, piski, jakby ten dostojny, potężny stary wiatrak chciał ostrzec wszystkich, że uwaga ale to ja tu rządzę.

A w środku, kiedy się już tam znalazłem. Cóż za zmyślna maszyneria. Toż to muzeum techniki. To misterium poukładanych, nie znajduję lepszego słowa, poetycko, części z drewna o najprzeróżniejszych kształtach. Każda z nich to precyzyjnie zaprojektowany i wykonany przez artystów stolarzy-techników element tej niewyobrażalnej machiny stworzonej w jakimś tajemnym celu ale w życiu bym nie wpadł na to, że do zamiany ziaren pszenicy czy żyta w mąkę. Ten bajkowy wręcz zestaw kloców ,klocków,

kół zębatych, przekładni, trybów, skrzydeł, wiatrowodów, dmuchaw , prowadnic, belek, ziarnotrzmów, mąkociągów i jeden czort wie czego jeszcze. Poukładane to w zmyślnych konfiguracjach, tunelach, korytarzach a częściowo na całej kilkupiętrowej wysokości tego kolosa w sposób taki, że dzisiejsi mistrzowie kina science fiction mieli by z czego ściągać. Nawet bym nie śmiał sobie wyobrazić jakby to wszystko pracowało. Zresztą, chyba nic nie można by zobaczyć bo wszystko by zasłaniał mączny pył. Byłem kiedyś też jako dziecko we wtedy współczesnym młynie. Pamiętam tylko młynarza, którego się kurczowo trzymałem , żeby trafić do wyjścia a z oczu i włosów przez dwa dni wymywałem mąkę. Pryszniców wtedy nie było.

Wracam do czarodziejskiego wnętrza wiatraka. Jaki inżynier, jaki projektant to stworzył. Jak sobie wyobrazić projekt tej drewnianej fabryki mąki z wiatru i ziarna. A na dodatek to jeszcze ten drewniany milion częściowy kolos obraca się skąd wiaterek zawieje.

To był cel moich samotnych wędrówek za miasto. Przybywałem tam i gadałem z wiatrakami. Dziś jeszcze składam hołd myśli inżynierskiej ale wtedy czułem tam obecność magicznych, nadprzyrodzonych mocy To była miłość i groza, chciałem tam być sam z wiatrakiem ale potwornie się bałem i pokonując ten strach właziłem jednak do środka tego piekielnego monstrum ale przy każdym złowrogim skrzypnięciu wnętrza wiatraka miałem ochotę uciekać. Kiedy się już we wnętrzu nabałem to wychodziłem, żeby się jeszcze napatrzeć na tę unikalną konstrukcję. Pewnego razu położyłem się w wysokim ale jeszcze zielonym życie blisko wiatraka i opalałem się nie odrywając od niego oczu, pięknie oświetlonego palącym słońcem. Całe życie tę scenę przywołuję w pamięci. Widzę ciągle w tym życie piękne kąkole i chabry, czuję świeży zapach dojrzałej wiosny i słyszę… ciszę , przerywaną czasem bzyknięciem muchy. Nie było najmniejszego ruchu powietrza, dojrzewające kłosy żyta dumnie tkwiły w bezruchu na już lekutko żółknących łodygach. Zero najmniejszego powiewu, dmuchu, zefirka, a gdzież tam dopiero do porywu czy wichru. I wtedy użalałem się nad losem wiatraka w bezwietrznych okolicznościach. Taki piękny, skomplikowany, gotowy do wyzwań a tu….wiatru brak. Zrobiło

mi się trochę smutno. A zaraz potem jeszcze smutniej, a może nawet głupio kiedy wstawałem z pogniecionego przeze mnie zboża. Zacząłem podnosić i prostować zniszczone łodygi niestety niepoddające się temu zabiegowi. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że bezczelnie położyłem się w tym życie niszcząc ten niezapomniany uroczy ład natury i wykluczając z radości dojrzewania kilkadziesiąt pięknych kłosów. W moim długim już życiu zdarzyło mi się popełniać większe zbrodnie ale tamtych kłosów ciągle mi żal.

code